[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Śledził ruchy Gwiazdeczki rozbieganym wzrokiem, w końcu padł na kolana.Najemnik wykrzywił wargi w uśmiechu.Tak będzie nawet wygodniej.Przedłużał tę chwilę, bardzo to lubił.Chłop na przemian usiłował zajrzeć najemnikowi w oczy, to znów śledził kołysanie się kuli, zataczającej coraz szersze łuki.Nie mógł wydobyć głosu, choć zrozumiał, co za chwilę się stanie.W izbie zapadła cisza.Tłustawa dziewczyna stała bez ruchu, patrząc z jakąś niezdrową fascynacją.– Dość tego! – W ciszę wdarł się gniewny głos Marcela.– Koniec zabawy, zostaw go!Rozkaz padł w ostatniej chwili.Łańcuch był wystarczająco rozkołysany: wystarczył krótki ruch przedramienia, by kula ze świstem spadła na czaszkę klęczącego wójta.Ręka Gwiazdeczki drgnęła, kula ominęła głowę kmiecia o cal.Najemnik odwrócił się z wykrzywioną złością twarzą.– Czego? – syknął, zapominając o szacunku dla przywódcy.Marcel pchnął go w pierś.– Nie będziesz tu gnoju robić! – powiedział bez specjalnego nacisku.– Zachlapiesz wszystko i nie będzie na czym dupy posadzić, żeby się nie umazać.A przecież na noc tu zlegniemy.– Uważałbym.– Wilfried był wyraźnie rozżalony.– Jasne! – parsknął najemnik.– Jak ci tak zależy, to bierz go, idź na majdan i rób, co chcesz.Tylko dalej odejdź, my tu zamierzamy kulturalnie czas spędzać, krzyki nam będą przeszkadzać.Albo napij się piwa.Gwiazdeczka popatrzył na klęczącego, bezsensownie osłaniającego rękami głowę chłopa.Potem na garnce z piwem.Potem jeszcze raz na chłopa.Rozważał widać, co sprawi mu więcej przyjemności.I podjął decyzję.Wetknął trzonek morgensterna pod pachę, schylił się.Bez wielkiego trudu poderwał wójta na nogi.– No, pora na cię – powiedział z okrutnym uśmiechem.Wójt odzyskał mowę, zaskomlił coś o politowaniu, małych dziateczkach.Na nikim nie zrobił wrażenia, nawet na własnej córce, ale ona nie była już mała, w rzeczy samej.Potem próbował paść do nóg, co Wilfried udaremnił szybkim kopniakiem.;Schylił się, ujął chłopa wpół.– Skowronek, otwórz drzwi! – stęknął.Najtrudniej było przy samym wyjściu.Wójt czepiał się framugi, wpijał paznokcie w drewno.Już nie skomlał o politowanie, teraz przeklinał, na przemian z psim niemalże skowytem.Nie wiedzieć czemu przeklinał zwłaszcza tę kurwę, prawdopodobnie ślubną małżonkę.Widząc, że tak nie da rady, Wilfried puścił go, cofnął się o krok, kopnął z rozmachu w sam dół kręgosłupa.Palce chłopa zesztywniały, ześlizgnęły się z futryny.Drugi kopniak wyrzucił go w ciemność.Gwiazdeczka starannie zamknął drzwi, bo ciągnęło od nich chłodem.Popatrzył po twarzach kamratów.– No co? – spytał.– Ja tylko tak dla jaj.* * *Bez wójta w izbie zabawa rozkręcała się znacznie lepiej.Nawet Jean-Pierre przestał spluwać w palenisko.Cycata dziewczyna już nie stała skromnie w kącie.Siedziała na kolanach Gwiazdeczki, wpółrozwalonego na narach.Chichotała piskliwie, odpychała dłonie obmacujące pierś.Ale bez specjalnego zaangażowania.Marcel przymrużonymi oczyma i z pobłażliwym uśmieszkiem przylepionym do twarzy śledził poczynania reszty.Wiedział, że kamraci muszą się wyszumieć.– Może ty chcesz, Claymore? – spytał Marcel.– Jeśli tak, to chłopaki poczekają.Claymore spojrzał zdziwiony, gdy dotarło do niego, że propozycja jest poważna.Zmierzył wzrokiem chichocącą dziewczynę.– Może następnym razem – mruknął uprzejmie.– Jak chcesz – odparł najemnik.– Też nie mam ochoty na.Przerwał mu trzask dartego płótna.Gwiazdeczka zniecierpliwił się widać.Półnaga teraz dziewczyna zesztywniała na chwilę, ale szybko znów zaczęła piszczeć.Ramirez pociągnął łyk piwa.Mogliby już skończyć, pomyślał, spać się chce.A pannie najwyraźniej spodobał się Wilfried, widać zaimponował, jak lał tatusia.Albo z ciebie niezła zdzira, pomyślał Claymore, albo z tatusia skurwysyn.Eh.Znów uniósł kubek.Piwo w miarę picia robiło się coraz lepsze.Do pary kotłującej się na narach dosiadł się Jean-Pierre.Z drugiej strony Bianco, jak zwykle mroczny i milczący.Dziewczyna chciała wstać, zabawa najwyraźniej przestała jej się podobać.Po chwili krzyknęła, gdy bliźniak z Tours ścisnął do bólu jej pierś.Próbowała go odepchnąć, ale najemnik zaśmiał się tylko, począł zdzierać z niej resztki przyodziewku.Pomagał mu Bianco.– Ale ja pierwszy? – zaniepokoił się Wilfried.Mocował się z klamrą pasa.Claymore popatrzył na najemniczkę siedzącą pod ścianą, spodziewając się zobaczyć.sam nie wiedział co, dezaprobatę, może wstręt.Napotkał wyzywający, a jednocześnie nieobecny wzrok brzydkiej dziewczyny.Oddychała głośno.Gdy zobaczył, gdzie powędrowała jej ręka, odwrócił oczy.Tłusta wieśniaczka z krzykiem spróbowała odepchnąć Jeana-Pierrea.I po raz pierwszy oberwała po twarzy, nawet niezbyt mocno, grzbietem dłoni.To wystarczyło jednak, by z pękniętej wargi pociekła strużka krwi.W oczach dziewczyna miała już tylko strach.Claymore dosłyszał ni to westchnienie, ni jęk, dobiegający spod ściany, gdzie siedziała Skowronek.Nawet nie spojrzał.Cycata dziewczyna jeszcze usiłowała się bronić.Korzystając, że Wilfried wciąż był zajęty własnymi spodniami, a Jean-Pierre zanosił się kretyńskim chichotem, niemal zdołała się wyrwać.Bianco chwycił ją i zaraz puścił, wrzasnąwszy.Dziewczyna odskoczyła, potknęła się, upadła na podłogę.– Ugryzła go, kurwa jedna! – Wilfired rozpiął już pas, teraz wskazywał oskarżycielsko palcem.Dziewczyna rozejrzała się błędnym wzrokiem.I dokonała złego wyboru.Przypadła do Skowronka, siedzącej pod ścianą.Chwyciła ją za nogi.– Ratujcie, pani – wychlipała.Najemniczka pogładziła jej policzek, powiodła palcem po wargach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]