[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sam ton jego wypowiedzi odsłaniał jednak jej znaczenie.W całym swoim życiu, nawet w czasie wojny, nie przemawiał w ten sposób.Tak mu się przynajmniej wydawało.- Hm - mruknął doktor Abernathy.- „Lurine i wszystko inne”.Wspaniałomyślna oferta.Czyżbyś się uzależnił od niektórych spośród twoich pigułek? Czy mam rację? - Patrzył uważnie na Pete’a.- Nie od nich samych - odpowiedział Pete - lecz od tego, co mi pokazują.- Niech się zastanowię - powiedział doktor Abernathy zamyślony.- Dzisiaj nic mi nie przychodzi do głowy.ale jutro lub pojutrze wymyślę jakąś alternatywę.Żeby tylko to, pomyślał Pete, oskubałeś mnie także przy kartach z całego srebra, jakie miałem.- A tak przy okazji - rzekł doktor Abernathy.- Jaka jest Lurine w łóżku? Czy jej piersi, na przykład, są równie jędrne, na jakie wyglądają?- Ona jest jak przypływ i odpływ morza.Jej piersi są niczym wzgórki kurzego tłuszczu.Jej lędźwie.- Tak czy inaczej - przerwał mu doktor Abernathy uśmiechając się - obcowanie z nią jest ci przyjemne.W sensie biblijnym.- Naprawdę chcesz wiedzieć, jaka ona jest? Przeciętna.W końcu spałem z wieloma kobietami.Spotkałem wiele lepszych w łóżku, ale i wiele gorszych - powiedział Pete.- To wszystko.Doktor Abernathy nie przestawał się uśmiechać.- Co cię tak śmieszy? - spytał Pete.- Tak mówi chyba ktoś, kto opisuje bogato zastawiony bufet - odparł doktor Abernathy.Pete oblał się rumieńcem, który - jak sądził - rozlał się aż po czubek głowy i był widoczny.Wzruszył ramionami i odwrócił się.- Dlaczego o to pytasz?- Z ciekawości - odparł doktor Abernathy; podrapał się po brodzie, zmazując z twarzy uśmiech.- Należę do ludzi ciekawskich i nawet zmysłowa wiedza z drugiej ręki stanowi dla mnie wiedzę.- Może zbyt wiele lat spędzonych w konfesjonale sprawiło, że znajdujesz przyjemność w podglądaniu innych - zauważył Pete.- Nawet jeśli tak jest, to w żaden sposób nie plugawi to sakramentu - powiedział doktor Abernathy.- Wiem co nieco o waldensach - rzekł Pete.- Chciałem powiedzieć.- Że jestem podglądaczem.- Doktor Abernathy westchnął i wstał, poprawiając sutannę.- No dobrze, pójdę już.Pete odprowadził go do drzwi, wypuszczając jednocześnie Toma Swifta i Jego Elektryczny Magiczny Dywan, by zrobił to, co zwykle.Choć kurz mieszał się z rosą, obłoki kurzu wzbijane przez krowę płynęły wprost na jego twarz.Tibor spojrzał w bok i objął wzrokiem wszystkie barwy poranka.Kolory.Chryste! kolory!, pomyślał.Rano wszystko żyje innym życiem: mokrozielone liście i lśniące szaroniebieskie skrzydła sójki, brązowomokroczarne jabłka przy drodze - wszystko! Wszystko staje się wyjątkowe przed mniej więcej jedenastą.Później barwy wciąż pozostają, lecz tracą pewną magię, wilgotną magię.Zachodni kąt porannego świata o dziewiątej trzydzieści zasnuwała lekka mgiełka.Przypomniały mu się wszystkie cienie, jakie widział na reprodukcjach obrazów Rembrandta.Są tak łatwe do podrobienia, pomyślał.Wiele mówią o jego sposobie patrzenia.Co widzą jego oczy? Wszystko, cokolwiek zechcą, gdyż nie ma tam niczego poza cieniami.Rembrandt nie był malarzem poranka, dlatego tak łatwo go podrobić.Wszystkich malarzy wilgotnego poranka, impresjonistów - zebranych w jedną grupę pewnie tylko dlatego, że siedzieli w tym samym rogu Café Gaibois - trudniej byłoby naśladować.Widzieli coś takiego i zakreślali to idealnym kołem.Obserwował ptaki, napawając się widokiem ich lotu.Ten poranek był zbyt piękny.Nakreślił go na płótnie swojego umysłu akwarelami, a następnie farbami olejnymi, w trudniejszy sposób, nakładając mozolnie kolejne warstwy.Robił to, by zapomnieć o czymś innym.O czym?Krowa zaryczała cicho, odpowiedział jej równie łagodnie.Boże! Jak nienawidził pracy przy sztucznym świetle! Było dobre dla dopracowania materiałów pomocniczych, fragmentów całości, szczegółów, wytyczenia granic, jednakże produkt końcowy - das Ding selber - musiał należeć do Morgen.Jego myśli powróciły, zataczając pełne koło, i poranek z jego kolorami zniknął na jakiś czas.Żeby dotrzeć do domu doktora Abernathy’ego, należało przejechać przez wzgórze, skręcić i jechać jeszcze milę.W takim tempie dotrze tam na dziesiątą.I co wtedy? Próbował odpędzić tę myśl, szkicując w wyobraźni drzewo.Jego obraz ogarnęła jesień, liście zwiędły, opadły, uleciały z wiatrem.I co wtedy?Myśl ta nieoczekiwanie zupełnie go pochłonęła: myśl o Bogu miłującym i miłościwym.Pojawiła się zaledwie kilka dni temu.Z tego, co zrozumiał, to gdyby go przyjęli ł ochrzcili, nie musiałby nawet otrzymać rozgrzeszenia.Nie miało to nic wspólnego z heretyckim odłamem anabaptystów.Zdał sobie sprawę - nie bez pewnej przyjemności - że zaoszczędziłoby mu to konieczności spowiadania się z myśli, które wcześniej zaprzątały jego umysł: dotyczyły one Helen o piersiach niczym chmury, Lurine o mlecznobiałej skórze, Fay o ustach słodkich jak miód, a także farby, którą przywłaszczył sobie na własne potrzeby, i kamiennych bloków, które ukradł, by móc rzeźbić.Co powie doktor Abernathy? Cholera! Udzieli mu nauki, da do przeczytania katechizm, potem przeegzaminuje go, ochrzci i pozwoli przyjąć sakrament.Co zatem zburzyło obraz tego poranka?Poprzedniej nocy śnił mu się fresk.Na jego środku, tam gdzie miał znaleźć się Carl Lufteufel, ziała próżnia, domagając się wypełnienia.Twarz z reprodukcji, którą wcześniej pokazał mu Dominus McComas, zawsze spoglądała nieco obok niego, nigdy wprost.Jeszcze nie.Gdyby tylko udało mu się zobaczyć tego człowieka, uchwycić spojrzenie jego oczu - nie oczu ukrytych, jak u Rembrandta, och nie! - ale oczu Boga Gniewu, które by patrzyły na niego, a także zaobserwować obwisłe/napięte/sflaczałe mięśnie tamtej twarzy, worki i cienie pod oczami, równoległe kreski brwi - wszystkie te szczegóły - gdyby tylko wszystkie one zwróciły się ku niemu, choćby tylko na ułamek sekundy poranka, potrafiłby wypełnić ziejącą próżnię.Gdyby tylko ujrzał tamtą twarz, dzięki jego oczom i sześciu palcom jego stalowej dłoni zobaczyłby ją cały świat.Splunął, oblizał wargi i zakasłał.Czuł ciężar przygniatającego go poranka.Krowa rasy holstein - kochana Corey - skręciła, została więc jeszcze tylko mila.Wjechał wolno do gabinetu, obserwując uważnie duchownego.- Dziękuję - powiedział Tibor.Przyjął filiżankę kawy i umieścił ją w takiej pozycji, że udało mu się pociągnąć dwa łyki gorącego napoju.Doktor Abernathy dodał do swojej kawy śmietanki oraz cukru i zamieszał głośno.Siedzieli jakiś czas w milczeniu, wreszcie przemówił doktor Abernathy:- Tak więc pragniesz zostać chrześcijaninem.- Jeśli miał zamiar zadać pytanie, to świadczyły o tym jedynie lekko uniesione brwi.- Jestem.tym zainteresowany.Tak jak powiedziałem wczoraj.- Tak, tak, wiem - rzekł doktor Abernathy.- Nie muszę mówić, że cieszę się, iż postanowiłeś nas naśladować w tym względzie.- Odwrócił się i spojrzał przez okno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]