[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdecydował się.– Uważaj na siebie.Bądź bardzo ostrożna.Jest stary, posępny i.być może zupełnie inny niż ci się wydaje.– Co masz na myśli?– To nie jest wspaniały dom.To kryjówka czegoś.Zbudowany jest według dziwacznych wzorów.Przypomina pułapkę.– Pokręcił głową.– Nie wiem, co mam powiedzieć.Mówię bez sensu.Wiesz, że wszyscy z nas mają talent do wyczuwania różnych rzeczy.– Wiem.– Chyba chciałem cię ostrzec.Nie wiesz o nas wszystkiego.– Czy to Carlotta mówiła ci o wzorach, o pułapce?– Nie, to moje zdanie.Zaglądałem tutaj częściej od innych.Tylko ja odwiedzałem Carlottę w ostatnich latach.Lubiła mnie.Nie wiem dlaczego.Czasami przychodziłem z ciekawości, chociaż chciałem być wobec niej lojalny.Naprawdę.Jednak to wisiało jak chmura nad moim życiem.– Cieszysz się, że już po wszystkim?– Tak.To okropne, co powiem, ale Carlotta nie chciała już żyć dłużej.Powiedziała mi to.Była już zmęczona.Chciała umrzeć.Pewnego popołudnia, kiedy byłem tu sam, czekałem na nią, przyszło mi do głowy, że ten dom to pułapka.Wielka pułapka.Nie wiem dokładnie, skąd to przypuszczenie.Mówią, że jeśli coś czujesz, nie rozważasz.– Czy kiedykolwiek zauważyłeś coś tajemniczego?Myślał przez chwilę, najwyraźniej rozumiejąc bez trudu, o co jej chodzi.– Raz? – odparł z namysłem.– W holu.Ale mogłem to sobie wyobrazić.Zamilkł.Nadszedł koniec i chciał odejść.– Miło mi się z tobą rozmawiało, Rowan – powiedział ze słabym uśmiechem.– Zadzwoń do mnie, kiedy zechcesz.Przestąpiła próg furtki.Patrzyła, jak odjeżdża jego srebrny mercedes.Pusto.Cicho.Czuła zapach żywicy.Weszła po schodach.Przechodziła szybko z pokoju do pokoju.Nowe materace jeszcze owinięte lśniącym plastikiem leżały na wszystkich łóżkach.Prześcieradła i poszwy poskładane starannie w kupki leżały z jednej strony.Podłogi odkurzone.Z trzeciego piętra dochodziła woń środka dezynfekującego.Weszła na drugie piętro, wprost w bryzę wiejącą przez szeroko otwarte okno.Podłoga w małym pokoiku wyszorowana.Została tylko jedna czarna plama, której pewnie nigdy nie da się usunąć.Ani śladu szkła.Odkurzono pokój Juliena.Uporządkowano.Ustawiono pudła.Ułożono książki.Łóżko rozmontowano i umieszczono pod oknem.Stara ciemna plama zniknęła z miejsca, w którym umarł Townsend.Reszty nie tknięto.Wróciła do pokoju Carlotty.Zobaczyła swoje odbicie w długim lustrze toaletki.Przestraszyła się.Serce biło głośno.Ale nikogo poza nią nie było.Puste szuflady.W szafie zostały tylko drewniane wieszaki i zapach kamfory.Wszystko nieruchome.Zeszła schodami na pierwsze piętro, potem do holu i do kuchni.Umyli tam podłogi, oczyścili szklane drzwiczki szafek.Poczuła dobry zapach wosku, żywicy, drewna.Cudowną woń.Stary czarny telefon stał na drewnianym blacie w kredensie.Wykręciła numer hotelu.– Co robisz? – zapytała usłyszawszy głos po drugiej stronie słuchawki.– Leżę w łóżku sam i użalam się nad sobą.Poszedłem dzisiaj rano na cmentarz z Aaronem.Czuję się wykończony.Wszystko mnie boli, jakbym się z kimś bił.Gdzie jesteś? Chyba nie przy ulicy Pierwszej?– Dokładnie tam.Zabrano rzeczy starej kobiety, materace, a pokój na strychu wyszorowano.– Jesteś sama?– Tak – odparła.– Ciepło tu i pusto, pięknie.Świeci słońce.– Rozglądała się wokół siebie, światło wlewało się do środka przez okna w kuchni, w jadalni padało na drewnianą podłogę.– Wszystko wskazuje na to, że rzeczywiście jestem sama.– Chcę przyjechać – powiedział.– Nie, już wychodzę.Wracam na piechotę do hotelu.Masz odpoczywać.Pójdziesz na badania.– Bądź poważna!– Czy robiono ci kiedykolwiek elektrokardiogram?– Nie strasz mnie, bo dostanę zawału.Robiono, po utonięciu.Moje serce jest w jak najlepszym porządku.Potrzebuję ćwiczeń seksualnych w dużych dawkach podawanych przez długi, długi czas.– Wszystko zależy od tego, jaki będziesz miał puls, gdy wrócę.– Daj spokój, Rowan.Nie idę na żadne badania.Jak nie zjawisz się tutaj za dziesięć minut, przyjadę po ciebie.– Będę wcześniej.Odłożyła słuchawkę.Przez chwilę próbowała sobie przypomnieć o czymś, co przeczytała w raporcie.Arthur Langtry napisał o swoich doświadczeniach z Lasherem.Kiedy go widział, serce waliło mu jak oszalałe i miał zawroty głowy.Tak, ale Arthur Langtry był starym człowiekiem.Wokół nic, tylko spokój.Śpiew ptaków w ogrodzie.Przeszła przez jadalnię i ogromną dziurkę od klucza do holu.Rzuciła spojrzenie za siebie, zachwycając się jej wielkością.Promienie słońca odbijały się od podłogi.Opanowało ją uczucie zadowolenia.Wszystko moje.Stała nieruchomo kilka sekund, nasłuchując.Próbowała zawładnąć do końca tą chwilą, zapamiętać wczorajszy lęk i porównać z dzisiejszym szczęściem.Znowu grzeszna historia jej rodziny niosła pocieszenie.Odnalazła swoje miejsce.Należało do niej, choć skrywało ciemne sekrety.Odpokutuje wszystko.To było najważniejsze.Odwróciła się, żeby wyjść z domu i po raz pierwszy dostrzegła wielki wazon róż na stoliku w holu.Czy to Gerald je przyniósł? Zapomniał o nich wspomnieć.Zatrzymała się, spojrzała na piękne, wilgotne płatki w kolorze krwi.„Pasowały raczej do umarłych”, pomyślała, „jakby zerwano je z nagrobnych wieńców”.Zadrżała.Przyszedł jej na myśl Lasher.Rzucał kwiaty do stóp Deirdre.Kładł kwiaty na grobie.Była taka przestraszona, że słyszała głośne bicie swego serca.Co za absurdalny pomysł.Pewnie to Gerald postawił albo Pierce, gdy przyjechał zobaczyć, co z materacami.Poza tym to był zwykły wazon, do połowy napełniony świeżą wodą.A jednak kwiaty wydawały jej się odrażające.Serce uspokoiło się.Uświadomiła sobie, że w bukiecie jest coś dziwnego.Nie znała się na różach, ale czy zazwyczaj nie są mniejsze? Te wydawały się ogromne i wiotkie.Ciemny kolor krwi.Spójrz na łodygi, liście, które nie mają typowego kształtu migdała i pokryte są kolcami.Dziwne.Jakaś dzika odmiana, mutacja.Poruszały się? Drżały.Nie, tylko rozwijały.Często tak się dzieje z różami, aż opadną płatki.Pokręciła głową.Czuła lekkie zawroty.Prawdopodobnie kwiaty przyniósł Pierce.Zresztą jakie to ma znaczenie.Zadzwoni do niego z hotelu, żeby się upewnić, podziękować.Podeszła do drzwi, próbując przypomnieć sobie wcześniejsze uczucie zadowolenia, odetchnąć ciepłym powietrzem.Ten dom przypomina świątynię.Spojrzała na schody.Na ich szczycie Arthur zobaczył Stuarta Townsenda.Teraz nie było tam nikogo.Nikogo.Nikogo w salonie.Nikogo na werandzie osłoniętej bluszczem.Nikogo.– Boisz, się mnie? – zapytała głośno.Dźwięk wymówionych przez siebie słów napełnił ją dziwnym drżeniem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]