[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Baluba upuścił maczetę i chwycił rękami za karabin.Jęczał i rzucał głową za każdym razem, kiedy Bruce usiłował wyciągnąć lufę z jego głowy.Z otworu wyłoniły się głowa i ramiona kolejnego dzikusa.Bruce puścił karabin i podniósł maczetę.Przeskoczył wijące się ciało rannego mężczyzny i trzymając maczetę obydwiema rękami, uniósł ją nad głową.Mężczyzna utknął w otworze- nie był w stanie się obronić.Spojrzał na Bruce'a i otworzył z przerażenia usta.Bruce pochylił się całym ciałem, zadając cios.Siła uderzenia niemal wykręciła mu ręce.Krew obryzgała jego nogi.Nie hartowana stal maczety pękła przy rączce.Ciężko dysząc, Bruce wyprostował się i powiódł wokół siebie dzikim wzrokiem.Balubasi przedostali się na most przez barierkę.Jeden z żandarmów leżał skulony z głową przekręconą i karabinem w rękach.Ruffy i pozostali żandarmi wciąż strzelali w dół.- Ruffy!- krzyknął Bruce.- Za tobą! Wchodzą na most!- Puścił maczetę, biegnąc w stronę żandarma.Potrzebował jego karabinu.Zanim dobiegł, drogę zastąpił mu nagi Balubas.Bruce pochylił się, unikając ciosu maczety i chwycił napastnika.Spleceni ze sobą, upadli na most.Ciało dzikusa było śliskie.W nozdrza uderzył Bruce'a kwaśny odór, jak gdyby mężczyzna wysmarowany był zjełczałym tłuszczem.Curry nacisnął kciukiem miejsce przy łokciu ręki, w której mężczyzna trzymał broń.Baluba jęknął, a jego maczeta uderzyła z łoskotem o most.Bruce ramieniem zablokował jego szyję, a drugą ręką sięgnął po bagnet.Balubas próbował palcami wybić oczy Bruce'a; podrapał go po nosie, ale kapitan miał już bagnet w dłoni.Przytknął koniec ostrza do piersi Balubasa i pchnął silnie.Poczuł, jak stal zgrzyta o żebra mężczyzny, który, czując ukłucie bagnetu, podwoił wysiłki, aby wygrać tę walkę.Bruce przekręcił ostrze ruchem nadgarstka, drugą ręką odsuwając jego głowę do tyłu.Bagnet zsunął się po kości.Opór nagle ustał i ostrze weszło w ciało.Mężczyzna drgnął.Bruce nie czekał, aż przeciwnik umrze.Wyciągnął ostrze i wstał, widząc jak Ruffy podnosi innego Balubasa i wrzuca go ponad barierką do rzeki.Bruce wyrwał karabin z martwych rąk żandarma i stanął na skraju mostu.Atakujący przełazili przez barierkę.Ci, którzy byli na dole, przepychali się i krzyczeli na tych, którzy byli wyżej.„To jak strzelanie do wróbli siedzących na płocie”- pomyślał Bruce i długą serią wyczyścił barierkę.Potem pochylił się i wygarnął do mężczyzn pod mostem.Skończyła mu się amunicja.Wyciągnął z kieszeni nowy magazynek i wsunął go na miejsce starego.Ale nie było to już potrzebne.Napastnicy wpadali jeden po drugim do rzeki- tylko ich głowy unosiły się nad powierzchnią, gdy płynęli z prądem.Filary mostu opustoszały.Bruce opuścił karabin i rozejrzał się dookoła.Żandarmi dobijali mężczyznę, którego Bruce zranił.Stali nad nim i pomrukiwali, zatapiając bagnety w jego ciele.Mężczyzna wciąż jęczał.Bruce odwrócił wzrok.Ponad drzewami pokazał się jeden narożnik sierpa księżyca, otoczony przejrzystą aureolą.Curry zapalił papierosa.Makabryczne dźwięki za jego plecami ucichły.- Nic się panu nie stało, szefie?- Nie, nie drasnęli mnie nawet.A tobie, Ruffy?- Chce mi się tylko cholernie pić.Mam nadzieję, że nikt nie nadepnął na moją paczkę.Bruce obliczył, że minęło około czterech minut od pierwszego wystrzału do ostatniego.Taka jest wojna- siedem godzin czekania i nudy, a potem cztery minuty szaleńczej walki.„Nie tylko wojna, zresztą- dodał w duchu.- Całe życie jest takie”.Nagle poczuł, jak uda zaczynają mu się trząść, a żołądek kurczy w pierwszym spazmie ogarniających go mdłości.Reakcja na zabijanie.- Co się dzieje?- dobiegł ich głos z obozu.Bruce rozpoznał Wally'ego.- Wszystko w porządku?- Odparliśmy ich- krzyknął Ruffy w odpowiedzi.- Teraz jest spokój.Może pan spać dalej.„Teraz muszę szybko usiąść”- powiedział w duchu Bruce.Poza tatuażem na policzkach i czole martwy Baluba niewiele się różnił od ludzi z plemion Bambala i Bakuba, którzy stanowili podstawę oddziału Bruce'a.Curry oświetlił ciało latarką.Ramiona i nogi były chude, ale umięśnione, a brzuch wydęty po latach niedożywienia.Było to brzydkie ciało, zde­formowane i poskręcane.Bruce z odrazą przesunął światło latarki na twarz.Czaszka była niemal kwadratowa, nos spłaszczony, a grube wargi były lekko rozchylone, odsłaniając zęby ostre i spiczaste jak u rekina.- To ostatni, szefie.Wrzucę ciało do rzeki- powiedział Ruffy stojący w ciemności obok Bruce'a.- Dobrze.Ruffy sapnął i ciało z głośnym plaśnięciem wpadło do wody.Murzyn wytarł ręce o barierkę i podszedł do Bruce'a.- Cholerne małpy- powiedział głosem, w którym zabrzmiał antagonizm plemienny.- Kiedy pozbędziemy się tych z ONZ, trzeba będzie zrobić tutaj porządek.Ci cholerni Balubasi muszą się nauczyć paru rzeczy.„Tak to już jest- pomyślał Bruce.- Żydzi i goje, katolicy i protestanci, biali i czarni, Bambala i Baluba”.Sprawdził, która godzina.Do świtu brakowało dwóch godzin.Uspokoił się, a dłoń w której trzymał papierosa, przestała drżeć.- Nie powrócą już- powiedział Ruffy.- Może pan się trochę przespać, jeśli ma pan ochotę, szefie.Będę miał oko na wszysto.- Nie, dzięki.Będę czuwał z tobą.- Nie uspokoił się jeszcze na tyle, aby zasnąć.- Co pan powie na buteleczkę piwa?- Dzięki, chętnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl