[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Była to typowa podświadoma reakcja dziennej istoty na nieprzenikniony mrok.Samo poruszanie się po Transplutonie, w przeciwieństwie do polarnych obszarów Ziemi, niczym im nie groziło.Nie było tu zmian pogody, nie było (w dokładnym znaczeniu tego słowa) wiatru, a tym bardziej huraganu.Planeta była sejsmicznie martwa.A jednak w obłoku par od czasu do czasu zaczynało coś się dziać.W pewnym momencie Igoniowi wydawało się, że promień latarki dał w ciemnościach słabiutki odblask.Jakby gdzieś wysoko nad głową zamigotał płatek śniegu.Potem zamigotało ich już kilka.Wątpliwości prysły - to były gwiazdy.Zasłona nocy opadała szybko i bezdźwięcznie.Początkowo oczyścił się nad ich głowami krąg.Opasywał go pierścień gazów.Obracając się rósł w oczach, aż zlał się z horyzontem.- Wyłączmy światło - powiedział Igonin.Nie, noc nie znikła.Nie mogła zniknąć w tej odległości od Słońca.A jednak ludzie odetchnęli z ulgą.Nad nimi było niebo szerokie, gwiaździste, mroczne niebo, równie nieruchome jak wszystko dokoła.W każdym razie zrobiło się przestronniej.Jak na komendę odwrócili się w tę stronę, gdzie nisko nad horyzontem stało Słońce - wielka żółta gwiazda, która tu nie dawała ani światła, ani cienia.Spojrzeli przed siebie.Czarna równina raptownie ginęła za horyzontem, nad którym ciągnęła się Droga Mleczna.Czuli się tak, jakby stali na skraju przepaści.Szeroka, lodowa płaszczyzna jakby zawisła nad przestrzeniami międzygwiezdnej pustki, w którą można było spadać przez całą wieczność, lecieć miliardy lat, nie sięgając dna.Oczywiście nie było to nic innego, jak gra wyobraźni,, a jednak.Niesamowite - Simakow zmusił się do uśmiechu.-Zaczynam rozumieć tego mnicha - pamiętasz obrazek w podręczniku? - który doszedł do krańców Ziemi i zajrzał.w nicość.Ostatecznie, co to za różnica, skąd się patrzy na gwiazdy.- Różnica mimo wszystko jest - cicho odpowiedział Igonin.- Psychologiczna.Tak, rozumiem cię.Wiemy, że znajdujemy się na krańcach Systemu Słonecznego i że tam wyciągnął przed siebie rękę - nie ma niczego.Przy tych słowach obaj poczuli się tak, jakby spoza horyzontu powiał chłodny wiatr, i chociaż skafander grzał tak jak przedtem, Simakow potrząsnął ramionami.- Bzdura - powiedział głośno.- Tam są inne gwiazdy, inne planety, a jeszcze dalej inne Galaktyki.Kiedyś tam polecimy.Ostatecznie za mini jest taka sama pustka.- Wcale nie taka sama.W końcu wiemy, że tam jest Ziemia; ciepłe Słońce, stacje międzyplanetarne, ożywiona przestrzeń, dom - wszystko to, czego nie ma przed nami.No, czas ruszać dalej.Gwiazdy ledwie rozjaśniały granie lodowych skał, znaczyły ich kontury, więc oczywiście nie można było iść przy takim świetle.Zapłonęły latarki.W ich blasku zniknęły wszystkie niezbyt jasne gwiazdy.Uczucie braku miejsca, zamknięcia opuściło ludzi.Ale kontakt z nieskończonością sprawił, że nie opuszczało ich uczucie otwartej, zbyt otwartej; zbyt gołej, obcej im przestrzeni.Psycholog byłby pewnie zauważył, że i to uczucie jest atawizmem wywodzącym się z czasów, kiedy przodkowie człowieka żyli w lesie, atawizmem, który budzi się w mieszczuchu na pustyni, a u koczownika na widok nieznanych i mrocznych przestrzeni.Teraz światło dawało ludziom iluzję obrony, choć z punktu widzenia rozsądku wszystko to było bzdurą.Jakie bowiem znaczenie warunki zewnętrzne mogły mieć dla ludzi, którzy mieli na sobie skafandry?- Pssst.- syknął Simakow.- Co takiego?- Nic.Po prostu przyszła mi na myśl legenda o zmarzniętych dźwiękach.Głupia asocjacja myśli.Przecież to pod naszymi nogami to nie lód.To grobowe płyty.Tak sobie myślę, że skutymi mrozem zgęszczeniami atomów, ciemnościami, ciszą i chłodem skończy się wszystko, kiedy zgaśnie ostatnia gwiazda.- A ktoś tu niedawno mówił o lotach do innych Galaktyk.Tak, słowo "lód" nie jest tu na miejscu, ale innego niestety nie mamy.I cóż z tego.Może właśnie cel i sens rozumu zawiera się w tym, aby nie dopuścić do takiego zlodowacenia świata.- Możliwe, ale na razie włada tu chłód.I to działa na nerwy.- Wyobraź sobie, że spacerujesz po Saharze.Od razu będzie ci lżej.Wkrótce jednak przekonali się, że nie wszystko skamieniało.W spadzistym wyżłobieniu przegrodził im drogę wąski pas nieruchomej cieczy.Jak w lustrze kropkami płonęły w niej gwiazdy.Promień latarki oświetlił dno - ciecz była zupełnie przezroczysta, głębokość jej nigdzie nie przekraczała pięćdziesięciu, sześćdziesięciu centymetrów.Simakow odczepił od pasa odległościowy analizator.- Zaledwie quasi-skupienie szlachetnych gazów.Chyba nie ma sensu omijać tej kałuży, co? A strach.- Co strach?- Wchodzić.Kiedy człowiek pomyśli o temperaturze tej mieszanki.- Przecież ona jest wszędzie jednakowa.- Wiem.Simakow ruszył pierwszy.Igonin widział, jak ciecz bez plusku zamknęła się powyżej kolan Simakowa, jak drgnęły gwiazdy, rozeszły się kręgi, jak te kręgi zamarły.Usłyszał krzyk kolegi, któremu towarzyszył niezdarny gest.Rzucił się przed siebie, jakby chcąc uprzedzić podejrzenia.Tak jak przypuszczał, płyn, zamiast rozstąpić się pod podeszwą buta, otoczył nogę jak kamienna płyta.- Ona mnie pochwyciła! - krzyknął Simakow wykręcając się całym ciałem.- Przecież to metastabilna ciecz! - wykrzyknął Igonin.Stój spokojnie, oswobodzę cię.Wezwanie było zbyteczne.Obaj wiedzieli doskonale, że stan metastabilizacji charakteryzuje się tym, że substancja jest płynna w temperaturze znacznie niższej od progu krystalizacji, ale wystarczy pyłek, dotknięcie, aby błyskawicznie zastygła.Wyciągnął nóż termiczny.Simakow już nie próbował się uwolnić; patrzył tylko na swoje skute lodem nogi, które przerażały go swą bezbronnością.Przerażały go nie te pałąkowate prześwitujące przez lód metaliczne nogi, ale te, które się w nich kryły, te gołe, z krwi i kości.Strach ma swoje prawa i swoją sferę rzeczywistości.Igonin zaczął działać, gdy tylko zrozumiał przyczyny wypadku, i pracował z realnym poczuciem rzeczywistości, i która niczym - według niego - Simakowowi nie groziła, a wymagała jedynie wykonania szeregu czynności wydobycia narzędzia, wycięcia lodu i uwolnienia towarzysza.Stan Simakowa był krańcowo różny.On został niespodziewanie schwytany, i to schwytany przez coś, co już od dawna napawało go strachem.- Dlaczego nie wyciągasz swojego noża?! - krzyknął do niego Igonin.Simakow jakby się ocknął, gdyż razem z kolegą zaczął ciąć lód.- No i jakie było to zejście do "mogiły Wszechświata"? zapytał Igonin, kiedy Simakow uwolnił się wreszcie i zrobił pierwszy krok na sztywnych nogach.- Dobra, dobra, nie patrz jak zaszczute zwierzę.Mamy mało czasu, ruszajmy - dodał i odwrócił się pogwizdując.Mgła, która podniosła się w czasie cięcia lodu, była tak gęsta, że kiedy Igonin wydostał się z niej, z tyłu za sobą zauważył jedynie słabo tlący się ognik reflektora.Kołysał się on to znikając, to znów urastając do rozmiarów ognistego oka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]