[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednem krótkiemwiosłem popycha Iwan Wasiljewicz swe wydrążone z pnia czółno przez wąskąbrózdę wodną pomiędzy błotnistemi brzegami.Brózdę tę niewiadomo kiedywykopano, może przed 200-300 laty, a może jeszcze dawniej.Co roku trzebają oczyszczać, aby się nie zamuliła.Chcąc zdążyć do szałasu przed świtem,trzeba wyruszyć z Kałoszyna o północy.Torfowe bagnisko uginało sięchybotliwie pod każdym krokiem.Był czas, żem się tego obawiał.Ale IwanWasiljewicz powiedział mi jeszcze za pierwszego mojego pobytu: Ruszajśmiało naprzód: zdarzało się już nieraz, że w jeziorze ktoś utonął, ale wbagnisku nigdy.Czółno jest tak lekkie i wywrotne, że najlepiej leżeć w niem nieruchomo naplecach, szczególnie podczas wiatru.Przewoznicy, ze względówbezpieczeństwa, zazwyczaj klęczą w czółnach.To tylko Iwan Wasiljewicz,338mimo że utyka na jedną nogę, stoi wyprostowany.Iwan Wasiljewicz jestkaczym królem tych okolic.Ojciec jego, dziad i pradziad również polowali nakaczki.Jego praojcowie dostarczali, przypuszczalnie, kaczki, gęsi i łabędzie dostołu Iwana Groznego.Głuszcem, cietrzewiem, bekasem Zajcew nie interesujesię wcale. To nie mój cech, mówi zwięzle.Ale zato kaczkę zna nawskroś,jej pióra, jej głos, jej kaczą duszę.Stojąc w płynącem czółnie, IwanWasiljewicz podnosi z wody jedno pióro za drugiem, przygląda się im ioznajmia: Pojedziemy z tobą do Guszczyna, kaczki usiadły tam z wieczora. A skąd ty to wiesz? Patrz, pióro trzyma się na wodzie, nie rozmokło,świeże jeszcze, leciała wieczorem, a tędy mogła tylko lecieć do Guszczyna.I otóż, podczas gdy inni myśliwi przywożą jedną lub dwie pary, my zIwanem Wasiljewiczem przywozimy z dziesięć par albo i jeszcze więcej.Zasługa jest jego, a cały honor mnie przypada w udziale.Tak to często bywa wżyciu.W szałasie z sitowia Iwan Wasiljewicz przytyka do ust swą zgrubiałądłoń i poczyna tak tkliwie naśladować kwakanie kaczki-cyranki, że nawetnajostrożniej szy, ostrzelany już kaczor nie zdoła oprzeć się tym czarownymdzwiękom, zatoczy w powietrzu koło nad szałasem, albo nawet pluśnie dowody w odległości jakichś pięciu kroków, że człowiek nawet strzelać nie masumienia.Zajcew wszystko dostrzega, wie, wyczuwa. Gotuj się szepce domnie kaczor leci wprost na ciebie.Widzę woddali, nad lasem, dwa przecinkiskrzydeł, ale rozpoznać, że to kaczor, nie, to tylko Iwan Wasiljewicz potrafi,wielki mistrz kaczego cechu.Ale kaczor rzeczywiście leci wprost na mnie.Kiedy spudłuję, Iwan Wasiljewicz chrząknie tylko cichutko i uprzejmie.Alelepiejby było się nie urodzić, niż słyszeć za sobą to chrząknięcie.Zajcew pracował przed wojną w fabryce włókienniczej.A i teraz zimowąporą pracuje w Moskwie to jako palacz, to znów w elektrowni.Przez pierwszekilka lat po przewrocie, ludzie bili się ze sobą, płonęły lasy i torfowiska, nagiepola leżały odłogiem kaczki wcale nie przylatywały.Zajcew nie dowierzałnowemu ustrojowi.Ale począwszy od roku 1920-go, kaczki znów się pojawiły,a właściwie sypnęły się, jak z rogu obfitości, wobec czego Iwan Wasiljewiczuznał bez zastrzeżeń władzę sowiecką.W odległości dwuch kilometrów od Kałoszyna czynna była przez cały rokniewielka sowiecka fabryka knotów.Dyrektorem tej fabryki był szofer zmojego pociągu wojskowego.%7łona i córka Zajcewa zarabiały w fabryce po 30rubli miesięcznie.Stanowiło to niesłychany wprost majątek.Gdy jednakfabryka zaopatrzyła w knoty całą okolicę, zamknięto ją.Wtedy kaczki stały sięznów podstawą rodzinnego dobrobytu.1-go maja Iwan Wasiljewicz dostał się na scenę Wielkiego TeatruMoskiewskiego na miejsca, zarezerwowane dla gości honorowych.Siedział wpierwszym rzędzie ze skurczoną kulawą nogą, zażenowany cokolwiek, ale, jakzwykle, z godnością i słuchał mojego referatu.Przyprowadził go Murałow, zktórym dzieliliśmy zazwyczaj nasze myśliwskie radości i troski.Referatspodobał się Iwanowi Wasiljewiczowi: zrozumiał wszystko i opowiedziałpotem w Kałoszynie.Umocniło to jeszcze bardziej przyjazń naszej trójki.Trzeba bowiem przyznać, że starzy strzelcy, a szczególnie strzelcy z okolicpodmoskiewskich, są przeważnie bardzo zepsuci: ocierali się blisko o wielkichpanów, potrafią, jak nikt, schlebiać, blagować i chełpić się.Ale IwanWasiljewicz wcale nie był taki.Cechowała go wielka prostota,spostrzegawczość i poczucie godności osobistej, gdyż w głębi duszy nie byłzwykłym rzemieślnikiem, lecz prawdziwym artystą w swoim fachu.339Lenin przyjeżdżał również do Zajcewa na polowanie.Iwan Wasiljewiczpokazywał zawsze miejsce w drewnianej szopie, w którem Lenin kładł się nasianie.Lenin był namiętnym myśliwym, lecz rzadko polował.Na polowaniugorączkował się zazwyczaj bardzo, aczkolwiek w wielkich sprawach byłzawsze niezwykle opanowany.Podobnie, jak wielcy stratedzy są przeważniekiepskimi szachistami, ludzie, obdarzeni genjalną trafnością strzałupolitycznego, są przeważnie miernymi myśliwymi.Przypominam sobie, jakLenin, wprost zrozpaczony w poczuciu nieszczęścia, które nie da się naprawić,skarżył mi się, że podczas polowania z naganką na lisa, spudłował z odległościdwudziestu pięciu kroków.Rozumiałem go dobrze i serce moje wzbierałowspółczuciem.Nie udało mi się nigdy polować razem z Leninem, aczkolwiek nierazumawialiśmy się w określonem miejscu i czasie.W ciągu pierwszych lat poprzewrocie nikt z nas nie miał do tego głowy.Lenin wyjedżał jeszcze czasamiz Moskwy, by zaczerpnąć świeżego powietrza, ja natomiast nie opuszczałemprawie wcale wagonu, sztabu, samochodu i nie brałem zupełnie strzelby doręki.W ostatnich zaś latach, po ukończeniu wojny domowej, zawsze cośniespodziewanie stawało mnie lub jemu na przeszkodzie.Pózniej Lenin zacząłniedomagać.Na krótko przed jego obłożną chorobą umówiliśmy się, żespotkamy się nad rzeką Szoszą w Twerskiej guberni.Ale samochód Leninautknął na wiejskiej drodze, nie mogłem się go więc doczekać.Gdy Leninprzyszedł do siebie po pierwszym ataku, walczył zacięcie o swe prawo dopolowania.Lekarze ustąpili wreszcie pod warunkiem, że nie będzie sięprzemęczał.Podczas jakiejś, zdaje się, agronomicznej konferencji, Lenin przysiadł siędo Murałowa. Czy często polujecie z Trockim? Czasami. A jak wam tamidzie? Pomyślnie? Czasami owszem. Zabierzcie mnie kiedy ze sobą,dobrze? A czy wam wolno? Pyta się ostrożnie Murałow. Wolno, wolno,pozwolili.więc zabierzecie? Ależ rozumie się, Włodzimierzu Iljiczu, czyżmogłoby być inaczej? Dyndnę do was, dobrze? Czekamy. Ale Iljicz niezadzwonił.Z początku zadzwoniła po raz wtóry choroba, a potem śmierć.Całą tę dygresję wprowadziłem, by wytłumaczyć, jak to się stało, że pewnejniedzieli pazdziernikowej 1923-go roku znalazłem się w Zabołotje, wśródbagnisk i sitowia.W nocy było mrozno, siedziałem w szałasie, w wojłokowychbutach na nogach.Ale już od rana słońce dobrze grzało i bagnisko zaczęłotajać.Na wzgórzu czekał na nas samochód.Szofer Dawydow, z którym ramięprzy ramieniu odbyliśmy całą wojnę domową, bardzo ciekaw był, jak zwykle,cośmy upolowali.Od czółna do samochodu trzeba było przejść najwyżej stokroków
[ Pobierz całość w formacie PDF ]