[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomóż mi zanieść go do samochodu.Nie, wypaliła.Niech go pan nie dotyka.Okej, mruknął, okej.Może mieć uszkodzoną szyję.Odwróciła się do niego.Ma pan koc albo coś w tym rodzaju?Koc?Coś, czym moglibyśmy go przykryć? Na wypadek gdyby był w szoku?W szoku? powtórzył, jakby nie znał tego słowa.Nie poruszył się.Pójdę sprawdzić, powiedział po chwili.Kiedy odszedł, ścisnęła ramię brata i jeszcze raz wybrała numer.Dawaj, niech cię jasna cholera.Potrząsnęła telefonem.Wyciągnęła rękę na całą długość, sprawdziła różne kierunki, podniosła komórkęwysoko nad głowę.Idz, szepnął chłopak.Co? Sean, co powiedziałeś?Trzasnęły drzwiczki samochodu, zazgrzytał żwir pod butami mężczyzny.Jak mogła wcześniej tego niesłyszeć? Jak mogła nie słyszeć jego butów na drodze? Niósł gruby kwadrat materiału w wojskowychbarwach.Kiedy go rozłożył, poczuła mocny zwierzęcy zapach.Opuścił koc, znów kucnął jak małpai pomógł jej okryć brata.Moment.Odchyliła koc i sięgnęła do plecaka.Znalazła jego komórkę, wyjęła ją i wcisnęła mu do ręki.Palce zamknęły się na telefonie, powoli, niczym nogi umierającego pająka.Sean? Nic.Powieki miałopuszczone, ale niespokojne, delikatna skóra lekko drgała.Jak wtedy, gdy był mały, a ona przyglądałamu się, czekając, aż zacznie mówić przez sen (opowiadała o tym pózniej przy śniadaniu, rodzice próbowalisię nie śmiać, Sean się czerwienił).Mężczyzna stał za jej plecami, trochę na lewo.Caitlin wstała i zaczęła strzepywać z kolan brudi kamyki.Strzepywała, dopóki na skórze nie zostało nic oprócz czerwonych odcisków.Okej, powiedział.Lepiej już chodzmy.Odwróciła się do niego.Była wysoka, metr siedemdziesiąt trzy, z czego większość stanowiły nogi; nawetw tych swoich butach nie wydawał się dużo wyższy.Zwiozę cię niżej, żebyś mogła złapać zasięg.Albo do rodziców, jeśli wolisz.Albo do szeryfa.Gdziechcesz.Ale co? zapytała.Zostawimy go?Nic mu nie będzie.Nic mu się nie stanie.Zaczepił kciuki o pasek i jakby się uśmiechnął.Nie bój się,powiedział.I do tego momentu się nie bała.Nie boję się.Tylko że to po prostu nie ma sensu.Może pan sam zjechać na dół, złapać zasięg,zadzwonić na 911 i powiedzieć im, gdzie jesteśmy.Stał i patrzył na nią przez żółte szkła.Może zle mnie zrozumiałaś.Proponuję, że zawiozę cię niżej, żebyśmogła zadzwonić.Kurwa, mogę cię zawiezć pod samo biuro szeryfa, jeśli chcesz.Ale jeśli wyślesz mnie nadół samego, hm.To będzie koniec, jeśli o mnie chodzi.Jej twarz, tak sądziła, nie wyrażała absolutnie nic.Powstrzymała się, nie podniosła telefonu.Jego słowabrzmiały jak spadające na ziemię kamienie.Co pan chce przez to powiedzieć?Chcę powiedzieć, że potrąciłem tego dzieciaka i mogę nie mieć ochoty, żeby jego tatuś mnie pozwał.Skrzyżowała ręce na piersi, potem je opuściła.Miałby pan poważne kłopoty.Gdyby pan odjechał.Nie.Musiałbym po prostu być ostrożniejszy.Widziałam pana.Widziałam pana samochód.Moja panno, czy masz pojęcie, gdzie jesteś?Spojrzała w żółte szkła.Jaka kobieta na niego czekała? Jaka kobieta spała w jego łóżku?W porządku, jedz.Jedz na dół, idz do diabła, biały chuju.Nie potrzebujemy cię.Proszę, powiedziała na głos.Proszę.Mężczyzna westchnął.Posłuchaj.To jest tak.Albo zostajesz tu z braciszkiem i wierzysz, że zadzwonię,a on być może dostaje wstrząsu i umiera na twoich oczach.Okej? Albo próbujesz zbiec niżej i zadzwonićsama; mogłabyś pojechać na tym rowerze, ale nie wydaje mi się, jak tak na niego patrzę.Albo jedziesz zemną i jesteśmy na dole w ciągu kilku minut.Jeśli chcesz, wypuszczam cię, kiedy tylko złapiesz zasięg,a szeryf albo tatuś zgarniają cię po drodze na górę.Taka jest moja propozycja.Wchodzisz w to albo nie,ale musisz zdecydować szybko.Zaczął obmacywać kieszenie w dżinsach, w koszuli szukającpapierosów, kluczyków czy czegoś w tym stylu.Pomyśl.Idę przestawić samochód.Odszedł.Spojrzała na drogę, w jedną, w drugą stronę.Wierzchołki drzew kiwały się na silnym wietrze.Zwiatło słońca przeskakiwało z gałęzi na gałąz i spadało w przypadkowe miejsca.Albo zupełnienieprzypadkowe, pomyślała.Może to zawsze te same gałęzie, te same miejsca, dzień w dzień.Może słońcema stały kurs, a gałęzie stałe położenie, i nie ma w tym nic przypadkowego oprócz oczu, które widzą to podtym konkretnym kątem o tej konkretnej porze.Przypomniały jej się twarz Maryi i tamto miejsce białetopole, twarda, chłodna ławka, zapach czekolady, desperackie przeżuwanie i ten obraz zawładnął niąjak wspomnienie z dzieciństwa i napełnił ją smutkiem.Znów uklękła i dotknęła ramienia brata.Sean, muszę iść.Muszę zjechać niżej, żeby złapać zasięg.Potem wrócę, z mamą i z tatą.Z karetką.A potem wszyscy razem pojedziemy na dół.Okej? Nie musisz nic robić.Leż tutaj.A ja zaraz wrócę.Obiecuję.Zaczęła się podnosić, ale znieruchomiała.Chłopak coś mówił.Co? zapytała.Sean?Nie, powiedział.Co nie?Nie idz.Chcesz, żebym została?Nie.Co mam zrobić?Zwiotczała czerwona twarz.Powieki drgające jak we śnie.Powiedział coś jeszcze, ochryple, cicho.Pochyliła się niżej.Co? zapytała niewiele głośniej i wstrzymałaoddech, patrząc na jego usta.13Stary chevrolet, którego zostawił mu syn, wciąż niezle sobie radził, ale Grant wolał niewyprzedzać ciężarówek z drewnem i innych dużych pojazdów ciągnących pod górę krętą drogą.Zapalił papierosa.Patrzył na wznoszące się wokół góry, wzorzyste ściany gęstych sosen.Sosnyi sosny; tylko gdzieniegdzie żółcił się wśród zieleni zagajnik topól, jak skaza.Na szczycieprzełęczy znajdował się wybrukowany placyk punkt widokowy, gdzie można było odpocząć pomęczących zakrętach, kuszący dla rodziny z nizin, która nigdy nie widziała takich krajobrazów.Dlaczego nazywają to wododziałem kontynentalnym, chociaż nie jest dokładnie pośrodku kontynentu?zapytał jego syn.Stali plecami do widoku, przypadkowy człowiek nastawiał ostrość i szukałspustu migawki.Bo to tutaj woda zmienia kierunek, wyjaśniła córka.Na wschodzie wszystkie strumieniei rzeki płyną do Atlantyku, a na zachodzie do Pacyfiku.Spojrzeli w dół, oboje, jakby dało się zobaczyć te rzeki i strumienie zmierzające posłusznie doswoich ujść.Grant dojechał na drugi koniec miasta, do Czarnego Niedzwiedzia.Zaparkował i ruszył dobaru.Umieram z głodu, oznajmił Sean.Szokujące, parsknęła Caitlin.Podniosło się kilka twarzy,kilka osób zerknęło na niego i pochyliło się z powrotem nad kanapkami i zupami.Z kuchniwyszedł Waylon Reese.Podniósł dłoń w odruchowym powitaniu, ale potem podszedł do Grantai wyciągnął rękę.Zapytał go, jak się ma, Grant zapewnił, że nie narzeka, i spytał o rodzinęWaylona, a Waylon odwrócił wzrok i powiedział, że u nich w porządku, wszystko w porządku.Był jednym z tych dobrych, Waylon Reese.Przygotowywał darmowe kanapki i kawę dla ludziszeryfa, policjantów i wolontariuszy.Zaciągnął w góry całą rodzinę, Julie i dwóch chłopców, żebypomogli szukać.Trzymał plakat w Czarnym Niedzwiedziu długo po tym, jak inni zdjęli.Ten dobry człowiek przerzucił teraz kartkę w swoim notesiku i nie odrywając wzroku odpustej strony, zapytał: Co mogę ci podać, Grant?Usłyszał klakson i podniósł wzrok.Zielone
[ Pobierz całość w formacie PDF ]