[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nagle buchnęły płomienie i cuchnące dymy.Wszystkie otworyi szyby zionęły ogniem.Niejeden ent doznał ciężkich oparzeń.Niejaki Brzozo-wiec, jeśli dobrze zrozumiałem jego imię, wysoki, piękny ent, dostał się w strugętryskającego płynnego ognia i spłonął jak pochodnia.Straszny to był widok.Entów ogarnęło istne szaleństwo.Przedtem wydawali się wzburzeni, leczw owej chwili przekonałem się, że to była tylko przygrywka.Teraz dopiero zoba-czyłem, jak wygląda prawdziwy gniew entów.Zakotłowało się wszystko.Ryczeli,pohukiwali, trąbili tak, że od samego zgiełku kamienie pękały.My obaj z Merrymleżeliśmy na ziemi zatykając płaszczami uszy.Entowie zaś miotali się tam i sampo skałach wokół Orthanku z hukiem, szumem i wyciem huraganu druzgocąc słu-py, lawinami głazów zasypując szyby; ciężkie kamienne płyty fruwały niby liściew powietrzu.Wieża tkwiła jak gdyby w oku cyklonu.Widziałem, jak żelazne belkii bryły skalne wzlatywały na setki stóp w górę waląc w okna Orthanku.Drzewiecjednak nie stracił głowy.Na szczęście nie tknęły go płomienie.Nie chciał, żebyjego współbracia narażali się w furii walki na rany, i obawiał się, że Saruman sko-rzysta z zamętu, żeby uciec przez jakąś dziurę.Tłum entów napierał, lecz skałaOrthanku nie uległa.Gładka jest i twarda.Może tkwi w niej jakaś czarodziejskamoc dawniejsza jeszcze i potężniejsza niż władza Sarumana.To pewne, że ento-wie nie mogli jej pokonać ani nawet zadrasnąć, kaleczyli się tylko i tłukli o jejściany.Drzewiec wystąpił na środek i krzyknął.Jego potężny głos wybił się nad zgiełkbitwy.Nagle zapadła głucha cisza.I wśród tej ciszy z górnego okna wieży rozległsię przerazliwy, świdrujący śmiech.Dziwne to zrobiło na entach wrażenie.Przed162 chwilą kipieli, teraz błyskawicznie ostygli, ucichli, jakby ścięci lodem.Opuściliplac przed wieżą, skupili się wokół Drzewca, znieruchomieli.On zaś przemówiłdo nich w ich własnym języku; myślę, że tłumaczył im plan z dawna ułożonyw jego sędziwej głowie.Potem wszyscy się po prostu rozpłynęli cicho w szarymbrzasku.Bo dzień już wtedy świtał.Przypuszczam, że rozstawili czaty wokół wieży, ale wartownicy tak się ukryliw cieniu i tak cicho się zachowywali, że nie mogłem ich dostrzec.Inni odeszli kupółnocy.Przez cały dzień zajmowała ich tam jakaś robota i nie było ich widać.O nas dwóch nikt się nie troszczył.Dzień wlókł się ponuro.Trochę kręciliśmy siępo kotlinie, lecz uważając, by nas z wieży nikt nie mógł zobaczyć, bo okna jejpatrzały ku nam bardzo groznie.Sporo czasu zajęło nam poszukiwanie jakiegośprowiantu.Gawędziliśmy też zastanawiając się, co tymczasem dzieje się na połu-dniu, w Rohanie, i co mogło się stać z resztą naszej drużyny.Od czasu do czasudochodził do naszych uszu z oddali grzechot walących się kamieni i głuchy łoskotodbijający się echem wśród gór.Po południu wyszliśmy poza krąg murów, żeby zbadać, co się dzieje wkołonas.U wylotu doliny czerniał ogromny las huornów, drugi otaczał północną ścia-nę.Nie odważyliśmy się wejść w jego cień.Słychać było w gąszczu jakieś hałasy,coś tam rozdzierano, wleczono.Entowie i huornowie kopali ogromne jamy i ro-wy, budowali zbiorniki i tamy, łączyli wody Iseny i wszystkich innych potokówczy strumieni.Zostawiliśmy ich przy tej robocie.O zmierzchu wrócił pod bramęDrzewiec.Podśpiewywał, mruczał coś do siebie, zdawał się zadowolony.Przecią-gnął się, rozprostował długie ramiona i nogi, odetchnął głęboko.Zapytałem, czyjest zmęczony. Zmęczony?  powtórzył. Zmęczony? Nie, nie jestem zmęczony, tylkotrochę zdrętwiałem.Przydałby mi się łyk wody z Rzeki Entów.Ciężką mieliśmyrobotę.Przez długie lata nie nałupaliśmy tyle kamieni, nie przerobili tyle ziemi,co przez dzisiejszy dzień.Ale wszystko już prawie gotowe.Kiedy noc zapadnie,radzę wam nie kręcić się w pobliżu bramy ani w starym tunelu.Woda pewniesięgnie aż tutaj, a będzie to plugawa woda, przynajmniej na razie, dopóki całybrud Sarumana nie spłynie.Wtedy Isena znowu będzie czysta.Mówiąc Drzewiec od niechcenia, jakby dla zabawy, rozbijał dalej mur.Zastanawialiśmy się właśnie, gdzie by tu najbezpieczniej położyć się do snu,gdy stało się coś nieoczekiwanego.Od gościńca zatętniły końskie kopyta, jakiśjezdziec zbliżał się galopem.Obaj z Meriadokiem leżeliśmy cichutko, a Drzewiecschował się w cień pod sklepieniem bramy.Nagle między nas wpadł niby srebrnastrzała ogromny rumak.Mimo zmroku widziałem wyraznie twarz jezdzca.Zda-wało się, że bije od niej blask, a cała postać ubrana była w biel.Poderwałem się,wlepiłem w niego oczy, otwarłem usta.Chciałem krzyknąć, lecz nie mogłem do-być głosu.Dobrze, że nie krzyknąłem.Bo jezdziec zatrzymał się tuż i spojrzał na nas163 z góry. Gandalf!  zdołałem wreszcie wymówić, chociaż tylko szeptem.Czy my-ślicie, że odpowiedział:  Dobry wieczór, Pippinie! Cóż za miła niespodzianka! ?Wcale nie! Powiedział: Wstawaj, Tuku, bęcwale jeden! Gdzie, u diaska, podziewa się Drzewiecwśród tego rumowiska? Mam do niego sprawę.I to pilną!Drzewiec poznał jego głos i zaraz wyszedł z cienia.Osobliwe to było spotka-nie.Nie mogłem się nadziwić, że żaden z nich nie był nim zdziwiony.Najwidocz-niej Gandalf spodziewał się zastać Drzewca na tym miejscu, a Drzewiec możenawet dlatego marudził pod bramą, że liczył na przyjazd Gandalfa.A przecieżopowiedzieliśmy staremu entowi o przygodzie w Morii.Przypomniałem sobiedopiero wtedy, że słuchając tej części naszego sprawozdania Drzewiec dziwniena nas jakoś patrzał.Tylko tak mogę to sobie tłumaczyć, że widywał się z Gan-dalfem albo miał o nim wiadomości, lecz nie chciał nam o tym przedwcześniemówić. Nie bądzmy zbyt pochopni  to jego hasło.Co prawda nikt, nawet elfynie mówią o poczynaniach Gandalfa w jego nieobecności. Hm, Gandalf!  rzekł Drzewiec. Cieszę się, że przyjechałeś.Z wodąi lasem, z korzeniami i kamieniem sam sobie poradzę, tu jednak trzeba się uporaćz czarodziejem. To ja potrzebuję twojej pomocy  odparł Gandalf. Zrobiłeś dużo, alejest więcej jeszcze do zrobienia.Trzeba rozgromić dziesięć tysięcy orków.Odeszli na bok, żeby naradzić się w jakimś zakątku.Musiało to Drzewco-wi wydać się bardzo pochopne, bo Gandalfowi było tak pilno, że zaczął mówićstrasznie szybko, zanim jeszcze znalezli się poza zasięgiem naszych uszu.Naradatrwała kilkanaście minut, może kwadrans.Potem Gandalf wrócił do nas, zdawałsię spokojniejszy, niemal wesół.Wtedy nareszcie powiedział, że cieszy się ze spo-tkania z nami. Gandalfie!  zawołałem. Gdzieżeś ty bywał? Czy widziałeś naszychprzyjaciół? Gdziekolwiek byłem, wróciłem!  odparł po swojemu wesoło. Tak,spotkałem się też z innymi druhami.Ale nie czas teraz na pogawędkę.Grozna tonoc, muszę zaraz jechać.Może świt przyniesie odmianę, a w takim razie zobaczy-my się znowu.Bądzcie ostrożni i trzymajcie się z dala od Orthanku.Do widzenia!Drzewiec po odjezdzie Gandalfa pogrążył się w zadumie.Najoczywiściej do-wiedział się w tak krótkim czasie tylu nowin, że musiał je przetrawić.Popatrzyłna nas i rzekł:  Hm, przekonuję się, że nie jesteście tacy pochopni, jak myśla-łem.Powiedzieliście mi trochę mniej, niż mogliście, a na pewno nie więcej, niżwam było wolno [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl