[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tyle że słowa-klucze -Karbala, biały ferwah - stały na swoim miejscu, we właści­wym kontekście.Kiedy Carmichael kierował się do drzwi prowadzących do drugiej izby, podniósł wzrok na twarz kupca.I zrozu­miał natychmiast: to nie ten człowiek! Chociaż widział tam­tego tylko raz w życiu, miał świetną pamięć i nie mógł się pomylić.Tak, jest podobieństwo, uderzające podobień­stwo, ale to zupełnie ktoś inny.Przystanął i zapytał z lekkim zdziwieniem:- Gdzie w takim razie jest Salah Hassan?- To mój brat.Zmarł trzy dni temu.Zajmuję się jego sprawami.A zatem brat.Podobni jak dwie krople wody.Może brat też dla nich pracował.Znał przecież hasła.Niemniej Carmichael wchodził do środkowej ciemnej izby ze wzmożoną czujnością.Tutaj także na półkach piętrzyły się towary, tygielki do kawy, młoteczki do cukru, miedziane i mosiężne, stare perskie srebra, haftowana bielizna poukładana w sto­sy, emaliowane tace z Damaszku i serwisy do kawy.Biały, starannie złożony ferwah leżał osobno na małymstoliczku.Carmichael zbliżył się i wziął go do ręki.Pod spodem, na stosie europejskich ubrań, znoszony, nieco pretensjonalny garnitur.Portfel z pieniędzmi i dokumentami znajdował się w wewnętrznej kieszeni marynarki.Do skle­pu wszedł jakiś Arab, a zaraz powinien pojawić się pan Walter Williams z firmy Messrs Gross and Co., agencji im­portującej statki, który potwierdziłby spotkania, ustalone wcześniej dla Carmichaela.Oczywiście istniał prawdziwy Walter Williams - żadnego ryzyka! - szanowany przedsię­biorca.Całość przebiegała zgodnie z planem.Carmichael z westchnieniem ulgi zaczął rozpinać podartą wojskową kurtkę.Wszystko w porządku.Gdyby postanowiono użyć rewolweru, byłby to koniec Carmichaela, koniec jego myśli.Ale nóż ma nad rewolwe­rem pewną przewagę - jest bezszelestny.Przed Carmichaelem na półce stał duży miedziany ty­giel do kawy, wypolerowany na wysoki połysk.Miał po nie­go wstąpić pewien amerykański turysta.Błysk ostrza odbił się w lśniącej krągłej powierzchni - zniekształcony, ale nie budzący wątpliwości obraz: człowiek skradający się z tyłu, przez draperie, z długim zakrzywionym nożem, który wła­śnie wyciągnął zza pazuchy.Jeszcze sekunda i nóż utkwi w plecach Carmichaela.Carmichael obrócił się jak błyskawica.Niskim płynnym ciosem powalił tamtego na ziemię.Nóż przeleciał przez ca­łą długość izby.Carmichael pozbierał się szybko, przesko­czył ciało mężczyzny, rzucił się biegiem przez pierwszy pokój, dostrzegł w przelocie przerażoną, wściekłą twarz kupca i lekko zdziwioną dorodnego hadżiego.Po chwili był już na dworze i pędził przez chan.I znowu znalazł się na za­tłoczonym suku; skręcał to w tę, to w tamtą stronę; szwendał się teraz bez pośpiechu, bo pośpiech w tym kraju budzi zawsze podejrzenia.Gdy tak się wałęsał bez celu, tu przystanął, by obejrzeć jakiś przedmiot, tam, by pomacać tkaninę, jego mózg pracował gorączkowo.Wszystko się zawaliło.Po raz kolejny był zdany na własne siły, w obcym, wrogim otoczeniu.I miał niemiłą świadomość, że to, co się wydarzyło przed chwilą, było niezmiernie wymowne.Niebezpieczeństwo groziło mu nie tylko ze strony ludzi, którzy go ścigali.I nie tylko tych, którzy strzegli bram cywi­lizacji.Wrogowie znajdowali się też we własnych szere­gach.Znali hasła, udzielali prawidłowych odpowiedzi.Atak przypuszczono dokładnie wtedy, kiedy poczuł się bezpiecz­ny.Może to nie powinno być zaskakujące, że zdrada czai się na własnym podwórku.Zawsze tak chyba było: jak świat światem wtyczki nieprzyjaciela działały w obozie drugiej strony.Zawsze też kupowano ludzi.Kupić człowie­ka jest łatwiej, niż się wydaje - można go kupić nie tylko za pieniądze.Ale trudno, stało się, nie pora zastanawiać się, jak do te­go doszło.Trzeba uciekać i zdać się na własne siły.Bez pieniędzy, bez żadnej pomocy, bez nowych kontaktów, zdema­skowany.Może nawet w tej chwili ktoś go śledzi?Nie odwrócił się.Po co? Ci, którzy za nim szli, znali swo­ją robotę.Wałęsał się więc dalej, spokojnie, bez celu.Pozornie obojętny, rozważał w duchu rozmaite rozwiązania.Opuścił w końcu suk i przeszedł mostek na kanale.Zatrzymał się dopiero przed budynkiem z wielką tablicą z godłem i napisem: “Konsulat Brytyjski".Rozejrzał się na wszystkie strony.Wyglądało na to, że nikt na niego nie zwracał najmniejszej uwagi.Cóż łatwiejszego, zdawałoby się, jak po prostu wejść do konsulatu.Przez chwi­lę pomyślał o pułapce na myszy, otwartej pułapce kuszącej kawałkiem sera; proste i łatwe, dla myszy również.Cóż, trzeba podjąć ryzyko.Nie bardzo widział zresztą jakieś inne wyjście.Zdecydował się i wszedł do środka.Rozdział szóstyRichard Baker siedział w Konsulacie Brytyj­skim, czekając na konsula.Przypłynął dziś rano statkiem “Indian Queen" [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl