[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bartek most przeszedł i wspaniałym z lip olbrzymich szpalerem sadzonym w kierunkunasypu trzymającego rzekę na wodzy biegł ku dworowi, z daleka już bielejącemu wielkąkolumnadą podjazdu, nad którą okna piętra zakończonego bardzo śpiczastym dachem odwóch kondygnacjach odbijały jaskrawo promienie słońca.Przeszedł skośnie wielki klombotoczony niskim berberysowym żywopłotemporozrywanym i uschłym w połowie, w którym zamiast trawników i kwiatów rosłykartofle i poszedł w bok, do dużej oficyny, stojącej w cieniu kasztanów, połączonej z dwo-rem gankiem krytym, pełnym powybijanych szyb, obdartym z szalowania, jakim niegdyśbył obity.Zajrzał przez otwarte okno do kuchni. Magda, a kaj pani gospodyni?Magda wskazała mu głową na sień i tłukła dalej kartofle w wielkiej cebratce buchającejkłębami pary.Na progu sieni, do której się schodziło przez czworokątne zagłębienie tworzące wpusz-czony w dom ganek, siedziała Grzesikiewiczowa na starym, podartym fotelu, z któregowyłaziło włosie.Darła pierze w przetak trzymany na kolanach i co chwila rzucałaoczyma na klomb i na drugie podwórze, oddzielone od paradnego wyplatanym płotemchruścianym i rzędem wysmukłych, z poschłymi wierzchołkami, topoli, otoczone z trzechstron budynkami gospodarskimi.Bartek w ganku czapkę zdjął, torbę przekręcił i wyjmował gazety. Masz list od panienki? zapytała łagodnym głosem, podnosząc ku niemu siwe, bystreoczy i twarz wybladłą i pomarszczoną. Juści, że mam.Panienka kazała mi przyjść do pokoju, kazała list oddać i kazałagrzecznie się kłaniać państwu, he! he. I zdrowa panienka, co? Musi być, co tam o tym w liście stoi, alem widział, że silnie bledziuchna na gembie,kiej miesiąc na nowiu i tak miętko gada, com ledwie usłyszał.Pytała się mnie, czy dawnosłużę u państwa? he! he! śmiał się cicho, bo mu się dziwnym wydawało, że ona nie wie przecież cały świat wiedział, nawet w Miechowie %7łydzi wiedzieli, że się on u nich chowałod dzieciństwa. Pytała się, czy starsza pani, to niby gospodyni, zdrowa? Pedziałem, żezdrowa.Kazała się kłaniać i przyszedłem. Nic więcej nie mówiła? spytała się, bo ogromnie lubiła wypytywać ludzi. He! he!.a dyć mówiła: Jak się nazywacie? A Bartek! odrzekłem.A dawno służycie?A zawdy, pedam, he! he.A starsza pani zdrowa? A zdrowa! powtarzał w kółko. Bartek, idzże do kuchni, pomożesz Magdzie zanieść świniom, a potem pójdziesz dokopców, tylko się tam nie gzij, bo zobaczysz. pogroziła mu.Bartek torbę powiesił w sieni i poszedł, ale powrócił zaraz, miął czapkę w ręku, drapałsię po głowie, przestępował z nogi na nogę i nieśmiało patrzył się na starą. Czego chcesz? A to.może by pani gospodyni pochylił się i pocałował ją w kolano wstawili siędo pana dziedzica, bo mi się cosik we łbie pokręciło i te listy, co mi dziedzic dali na pocz-tę, pójdą na maszynę dopiero jutro, a bez to dopiro jutro pójdą nie dzisia, że pan dziedzicpowiedzieli: modry na maszynę, a biały do naczelnika.Baczyłem do lasu, ale potem tak misię we łbie pokiełbasiło, że myślałem, co modry la naczelnika, a biały na maszynę, inaczej40ich dać nie chciałem.Naczelnik mnie skrzyczał, bo modry był na maszynę, a biały do na-czelnika! Baczyłem do lasu, a w lesie to mi się widziało, że modry był. Dobrze, dobrze przerwała mu prędko, bo nie zrozumiała, o co mu idzie.Odstawiłapierze, z gazetami i z listami, które wzięła przez czerwoną zapaskę samodziałową, jakąbyła opasana, przeszła kuchnię i tym gankiem krytym poszła do dworu, do pokoju syna,położonego na piętrze w rogu domu.Szła cicho przez wspaniale kiedyś urządzone pokoje,pełne jeszcze starożytnych stylowych mebli, malowideł i złoceń na sufitach poczerniałych,obrazów zakurzonych na ścianach.Dwór był prawdziwie pański, Grzesikiewicz kupił go na licytacji ze wszystkim, co wsobie zawierał, bo majątek ogromny obszarem ziemi i lasów, po śmierci właściciela.którysię zastrzelił w przystępie obłędu, poszedł pod młotek, na rzecz niezliczonych wierzycieli.StarzyGrzesikiewiczowie mieszkali w oficynie; dwór był za wielki i za paradnie urządzonydla nich, nie umieli chodzić po posadzkach i dywanach ani też poruszać się wśród aksa-mitów, jedwabiów, brązów i wielkopańskiego, wytwornego wykwintu; czuli się w tymdomu skrępowani jakby w kościele.Andrzej tylko zajmował dwa pokoje na piętrze, bostamtąd miał całe podwórze i kawał pól na oczach, a reszta stała pustkami.W jednej poło-wie poskładano wszystkie meble bezładnie, a druga służyła za spichlerz, skład uprzęży istarego żelastwa.Stara szła wolno, unosiła nieco szarej, beżowej sukni, bo kurz grubą warstwą pokrywałdywany i posadzki, i oglądała uważnie pokój po pokoju wybierając w myśli mieszkanie dlaprzyszłej synowej.Dom cały, pomimo nagromadzonych w nim wspaniałości, mroził smut-kiem i opuszczeniem.Wiele okien było pozabijanych deskami, w wielu szyby pozaklejanepapierem albo zapchane słomą; sprzęty koślawe, bez nóg, z fornirami poodklejanymi, wy-glądały niby najnędzniejsze kaleki w żydowskim składzie mebli.Marmurowe, rzezbionekominki, o kratach ze złoconego brązu, zarzucone były śmieciami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]