[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potrafi zmuszać dodziałania tak długo, aż wreszcie drzwi na poddaszu otwierają się, odsłaniając kry-jące się za nimi potworności, albo wzrok pada na skryty w najgłębszym cieniu kątpiwnicy, gdzie.P r z e s t a ń !Ogromnym wysiłkiem woli nakazała sobie przestać o tym myśleć i przeko-nała się, że jest cała zlana potem.A wszystko to na widok zwykłego staregodomu o pozamykanych okiennicach.Najwyższa pora, żebyś wreszcie zmądrza-ła.Idziesz tam po to, żeby się trochę rozejrzeć, to wszystko.Gdybyś stanęła naschodkach, w dole zobaczyłabyś dach swojego domu.Na litość boską, co ci sięmoże stać, kiedy masz w zasięgu wzroku swój własny dom?Mimo to schyliła się i ścisnęła mocniej w dłoni drewniany kołek, a kiedy za-słona z drzew jeszcze bardziej się przerzedziła, zaczęła pełznąć na czworakach.Trzy lub cztery minuty pózniej dotarła do końca lasu, po którym mogła się po-ruszać nie zauważona.Ze swojej kryjówki za kępą jałowców widziała zachodniąfasadę budynku i kępę ogołoconego z liści kapryfolium.Trawa była żółta, lecznadal sięgała do kolan.Nikt nie zadał sobie trudu, żeby ją skosić.Kiedy ciszę rozdarł nagle warkot silnika, serce podskoczyło jej niemal do gar-dła.Zdołała jakoś nad sobą zapanować, wbijając palce w ziemię i przygryzającdolną wargę.W chwilę potem zza domu wyjechał tyłem stary czarny samochód,przystanął na krótko przed gankiem, a następnie ruszył drogą prowadzącą w kie-runku miasteczka.Zanim zniknął jej z oczu, zdążyła wyraznie zobaczyć siedzą-cego za kierownicą mężczyznę: wielka, łysa głowa, głęboko osadzone oczy, a po-niżej klapy i kołnierz ciemnego garnituru.Straker.Prawdopodobnie jechał po za-242kupy do sklepu Crossena.Przeniósłszy spojrzenie na budynek dostrzegła, że w większości okiennic znaj-dują się spore szpary po wyłamanych lub zbutwiałych deszczułkach.W porządku:podkradnie się tam i zajrzy do środka.Zapewne nie zobaczy nic oprócz wnętrzaremontowanego domu puszki z farbami, rolki tapet, drabiny i wiadra.Wszyst-ko równie romantyczne i niesamowite jak mecz w telewizji.Mimo to strach nie ustępował.Nagle, w ułamku sekundy, zalał ją wzburzonąfalą, wypełniając usta smakiem roztopionej miedzi.Wiedziała, że ktoś jest za nią, jeszcze zanim poczuła na ramieniu dotknięcieręki.9Z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej.Ben wstał ze składanego, drewnia-nego krzesła, podszedł do okna wychodzącego na trawnik rozciągający się za do-mem pogrzebowym i wyjrzał przez nie, lecz nie dostrzegł niczego szczególnego.Była za piętnaście siódma i wieczorne cienie stawały się coraz dłuższe.Mimopóznej pory roku trawa nadal pyszniła się soczystą zielenią; Ben przypuszczał, żezapobiegliwy przedsiębiorca uczyni wszystko, żeby pozostała taka aż do nadej-ścia pierwszych śniegów, stanowiąc u schyłku roku symbol wiecznie odradzają-cego się życia.Ta myśl wydała mu się bardzo przygnębiająca, więc odwrócił sięod okna. Szkoda, że nie wziąłem papierosów powiedział. To trucizna odparł Jimmy nie odrywając wzroku od ekranu małego So-ny. Szczerze mówiąc, ja też tego żałuję.Rzuciłem palenie, kiedy dziesięć lattemu pojawiło się na pudełkach to ostrzeżenie ministra zdrowia, bo jako lekarzo-wi nie wypadało mi postąpić inaczej, ale kiedy idę na nocny dyżur, zawsze mampaczkę w kieszeni. Przecież powiedziałeś, że nie palisz? Noszę je przy sobie z tego samego powodu, dla którego niektórzy alkoho-licy zawsze trzymają na półce w kuchni pełną butelkę whisky: żeby ćwiczyć siłęwoli.Ben spojrzał na ścienny zegar: 18.47.Według sobotnio-niedzielnego wydaniagazety zachód słońca miał nastąpić o 19.02.Jimmy doskonale sobie ze wszystkim poradził.Maury Green otworzył imdrzwi w nie zapiętej czarnej kamizelce i śnieżnobiałej koszuli o rozpiętym kołnie-rzyku.Był raczej niskiego wzrostu, a malujący się na jego twarzy wyraz uprzejme-go zainteresowania ustąpił niemal natychmiast miejsca szerokiemu uśmiechowi. Szalom, Jimmy! wykrzyknął. Jak to dobrze znowu cię widzieć! Coporabiałeś przez tyle czasu?243 Starałem się wymyślić lekarstwo na katar odparł Cody wyciągając dłoń,którą Green natychmiast zamknął w żelaznym uścisku. Chciałem ci przedsta-wić mego przyjaciela, Bena Mearsa.Maury ujął oburącz dłoń Bena. Szalom, szalom.Przyjaciel Jimmy ego jest także.i tak dalej, i tak dalej.Wchodzcie, proszę.Zadzwonię zaraz do Racheli i. Nie trzeba przerwał mu Jimmy. Przyjechaliśmy prosić cię o przysłu-gę.O dużą przysługę, żeby od razu uniknąć wszelkich wątpliwości.Green spoważniał i utkwił spojrzenie skrytych za szkłami okularów oczuw twarzy Cody ego. Proszę, proszę: o poważną przysługę powtórzył lekko sarkastycznym to-nem. A cóż dla mnie takiego zrobiłeś, nie licząc tego, że mój syn żyje i właśnieskończył szkołę z trzecią lokatą w klasie? Co tylko chcesz, Jimmy.Jimmy zarumienił się po uszy. Na moim miejscu każdy postąpiłby tak samo, Maury. Nie mam zamiaru się z tobą kłócić.Mów, o co chodzi.Sprawiacie wrażeniemocno zaniepokojonych.Mieliście jakiś wypadek? Nie, nic w tym rodzaju.Zaprowadził ich do małej kuchni usytuowanej na zapleczu kaplicy i zaparzyłkawę w starym, poobijanym dzbanku. Czy Norbert przyjechał już po ciało pani Glick? zapytał Jimmy. Chyba żartujesz wzruszył ramionami Maury, stawiając na stole cukieri śmietankę. Zjawi się pewnie o jedenastej w nocy i będzie strasznie zdziwiony,że mnie tu nie ma. Westchnął z głębi piersi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]