[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.63440 $.Kilka godzin temu siedział w więzieniu, dosłownie bez centa, oczekując na sąd, który miał się zakończyć wyrokiem śmierci.Większość ludzi popadłaby w otępienie i rozpacz.Ale Fletcher Kale nie dał się.Wiedział, że jest przeznaczony do wielkich rzeczy.I oto miał dowód.W niewiarygodnie krótkim czasie przebył drogę od więzienia do wolności, od nędzy do 63440 $.Teraz miał pieniądze, broń, środek transportu i bezpieczną kryjówkę w niedalekich górach.W końcu zaczęło się.Jego wyjątkowe przeznaczenie zaczęło się wypełniać.13Fantomy— Lepiej wracajmy do zajazdu — powiedział Bryce.Za kwadrans noc zapanuje nad miastem.Cienie niby rak toczyły resztki wieczoru, sącząc się z kryjówek, w których przespały dzień, olbrzymiejąc w pęczniejące kałuże mroku.Niebo nabrało kolorów wesołego miasteczka — pomarańczy, czerwiem, żółcieni, purpury — ale rzucało już jedynie skąpy blask na Snowfield.Odwrócili się od polowego laboratorium, gdzie przed chwilą ono rozmawiało z nimi za pośrednictwem komputera, i skierowali na róg, kiedy zgasły latarnie uliczne.W tym samym momencie Bryce coś usłyszał.Jęk.Skomlenie.Warkniecie.Wszyscy jak jeden mąż obrócili się i spojrzeli za siebie.Za nimi wlókł się chodnikiem pies.Minął laboratorium, z trudem usiłując dorównać im kroku.Był to airedale.Lewą przednią łapę miał chyba złamaną.Język zwisał mu z pyska, sierść zmatowiała i skudliła si?, wyglądał na zaniedbanego i pobitego.Zrobił kolejny chwiejny krok, przystanął, żeby polizać zranioną łapę, i zapiszczał żałośnie.Bryce stał jak wmurowany.Oto zjawiła się pierwsza istota, która przeżyła.Nie była w dobrej kondycji, ale p r z e ż y ł a.Ale dlaczego przeżyła? Co było w niej aż tak innego, że uratowała się, gdy wszyscy zginęli?Jeśli zdołają odpowiedzieć na to pytanie, może uratują samych siebie.Gordy zareagował pierwszy.Widok zranionego airedale'a dotknął go silniej niż wszystkich pozostałych.Nie mógł patrzeć na ranne zwierzę.Wolał sam cierpieć.Serce zaczęło mu bić żywiej.Tym razem zareagował nawet silniej niż miał w zwyczaju, gdyż wiedział, że nie jest to zwykły pies potrzebujący pomocy i opieki.Ten airedale jest znakim od Boga.Tak.Znakiem, że Bóg jeszcze raz daje Gordy'emu Broganowi szansę na przyjęcie Jego daru.Gordy miał to samo podejście do zwierząt co święty Franciszek z Asyżu i nie wolno mu było tego odtrącić ani lekko potraktować.Jeśli jak poprzednio odwróci się plecami do boskiego daru, na pewno zostanie potępiony.Ale jeśli zdecyduje się pomóc temu psu.Łzy zapiekły Gordy'ego w kącikach oczu; spłynęły po policzkach.Łzy ulgi i szczęścia.Łaskawość boża rzuciła go na kolana.Nie miał wątpliwości, co powinien zrobić.Pobiegł do airedale'a stojącego dwadzieścia stóp dalej.Z początku Jenny osłupiała na widok psa.Gapiła się na niego.A potem zaczęła w niej kiełkować gorąca radość.Życie jakoś zatriumfowało nad śmiercią.W gruncie rzeczy ono nie dało rady wszystkim żywym istotom w Snowfield.Ten pies (który przysiadł ze zmęczenia, kiedy Gordy ruszył do niego) przeżył, co może było znakiem, że im też jakoś uda się ujść z życiem.;.lecz nagle przypomniała sobie ćmę.Ćma też była żywym stworzeniem.Ale nie okazała się przyjazna.I ożywiony trup Stu Wargle'a.Na chodniku, na skraju cienia, pies złożył łeb na ziemi i piszczał, błagając o zmiłowanie.Gordy zbliżył się, przykucnął, przemawiał pocieszająco, łagodnie:— Nie bój się, maleńki.Spokojnie, maleńki.Już dobrze.Jaki ładny piesek.Wszystko będzie dobrze.Wszystko będzie jak trzeba.Spokojnie.Groza zakotłowała się w Jenny.Otworzyła usta do krzyku, ale inni ją ubiegli.— Gordy, nie! — zawołała Lisa.— Gordy, wracaj! — krzyknął Bryce jednocześnie z Frankiem Autrym.— Odejdź od niego, Gordy! — wrzeszczał Tal.Ale Gordy nie zwracał na nich uwagi.Kiedy Gordy zbliżył się do airedale'a, pies uniósł pysk z chodnika, dźwignął kwadratowy łeb i wydawał ciche, pełne wdzięczności skomlenie.Był to ładny okaz.Kiedy noga mu się zagoi, futro zostanie wymyte i wyszczotkowane do połysku, będzie śliczny.Gordy wyciągnął rękę do psa.Pies dotknął jej nosem, ale nie polizał.Gordy pogłaskał biedaka.Był zmarznięty, niewiarygodnie zmarznięty i trochę wilgotny.— Biedne maleństwo — powiedział Gordy.Pies miał dziwny zapach.Kwaśny, wywołujący wymioty.Gordy w życiu nie zetknął się z taką wonią.— Gdzieżeś ty się wałęsał? — spytał.— W jakim błocie się tarzałeś?Psina zapiszczała i zadrżała.Gordy usłyszał za sobą krzyki, ale był zbyt zajęty airedale'em, żeby słuchać.Objął psa, uniósł z chodnika, wstał, przytulił do piersi.Złamana łapa zadyndała.Nigdy nie dotykał tak zmarzniętego zwierzęcia.Pies zziąbł nie tylko dlatego, że miał przemoczone futro; zdawało się, że pozbawiony jest całkiem ciepła.Polizał dłoń Gordy'emu.Miało zimny język.Frank przestał krzyczeć.Tylko patrzył.Gordy przed chwilą podniósł psisko, zaczął głaskać i rozczulać się nad nim i nic strasznego się nie działo.Może pies.Nagle.Pies polizał Gordy'emu dłoń i chłopak zrobił dziwną minę, a pies zaczął się.zmieniać.Chryste!Jak kawałek słabo związanego gipsu zmienia kształt pod szybko pracującymi dłońmi niewidzialnego rzeźbiarza, tak zmoczona sierść rozpływała się, zmieniała kolor, zmieniła fakturę.Pojawiły się łuski, zieleniejące łuski, głowa wsunęła się w ciało, które w ogóle przestawało być ciałem, stawało się bezkształtem, czymś, kęsem drgającej tkanki, łapy skróciły się, zgrubiały, a wszystko to nastąpiło ledwie w pięć, sześć sekund, i wtem.Gordy, wstrząśnięty, wpatrywał się w stworzenie na swych rękach.Jaszczurcza głowa z groźnymi zielonymi oczami wyłaniała się z amorficznej masy, w którą zdegenerował się pies.Wargi jaszczura wyłoniły się z ciastowatej tkanki, zamigotał rozwidlony jęzor, pojawiło się wiele ostrych, małych zębów.Gordy usiłował zrzucić z siebie stworzenie, ale przylgnęło do jego rąk.Jezu, przylgnęło mocno, formowało się dookoła dłoni i ramion, a członki Gordy'ego przeniknęły do wewnątrz tego czegoś.Przestało być zimne.Nagle stało się ciepłe.Gorące.Boleśnie gorące.Zanim jaszczur na dobre się wyłonił z pulsującego kawałka tkanki, rozpłynął się i już nowe zwierzę wykształcało się z niej: lis, ale lis zdegenerował się, zanim przybrał zdecydowany kształt i stał się wiewiórkami, parą wiewiórek, złączonych ciałem jak bliźniaki syjamskie, ale szybko rozłączyły się i.Gordy zaczął krzyczeć.Machał rękami w górę i w dół, usiłował zrzucić z nich stwora.Gorąco paliło teraz jak ogień.Ból stał się nie do wytrzymania.Jezu, błagam.Ból przeżerał się w górę ramion, do barków.Wrzeszczał, łkał, postąpił chwiejnie naprzód, znów potrząsnął ramionami, usiłował rozewrzeć dłonie, ale stwór nie puszczał.Na wpół uformowane wiewiórki rozpłynęły się.Z amorficznej tkanki, którą trzymał i która trzymała jego, wyłonił się kot, szybko znikł i zrodziło się coś innego — Jezu, nie, nie, Jezu, nie! — coś owadziego, wielkości airedale'a, ale z sześciorgiem, ośmiorgiem oczu na ohydnej głowie i wieloma ostrymi odnóżami, i.Ból rozszalał się na dobre
[ Pobierz całość w formacie PDF ]