[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomyślałem, że jeszcze trochę, a można będzie ich dosiąść; tęskniłem — jak to drzewo — do słońca.Jakby z ogromnej odległości doszły mnie miarowe grzmoty, coś obsypywało się, huczało, echo szło korytarzami, zacząłem czerwienieć, potem zazłociłem się, wreszcie sypnąłem liśćmi.Co, już jesień — zdziwiłem się — tak prędko?Lecz jeśli tak, to już odjeżdżać czas, wykorzeniłem się więc i nastawiłem dla pewności ucha.Ani chybi — surmy grały.Okulbaczony szczur, okaz wyjątkowy nawet jak na wierzchowego, odwrócił głowę i spojrzał na mnie spod obwisłych skośnie powiek smutnymi oczami profesora Trottelreinera.Zacukałem się od nagłej wątpliwości: jeżeli to profesor przypominający szczura, dosiąść go nie uchodzi, ale jeśli tylko szczur podobny do profesora, nic to.Lecz surmy grały.Skoczyłem nań na oklep i wpadłem do kanału.Dopiero ta wstrętna kąpiel otrzeźwiła mnie.Trzęsąc się z obrzydzenia i wściekłości wylazłem na chodnik.Szczury niechętnie zrobiły mi nieco miejsca.Dalej spacerowały na dwu nogach.Ależ to jasne — przemknęło na — halucynogeny: gdy ja miałem się za drzewo, czemuż one nie mogły się mieć za ludzi? Po omacku szukałem maski tlenowej, aby ją wdziać czym prędzej.Odnalezioną zacząłem naciągać na twarz; oddychając jednak niespokojnie, bo skąd wziąć pewność, czy to maska rzetelna, czy tylko jej przywidzenie?Wokół mnie pojaśniało nagle — podniósłszy głowę, ujrzałem otwartą klapę, a w niej sierżanta armii amerykańskiej, który wyciągał do mnie rękę.— Prędzej! — zawołał.— Prędzej!— Co, helikoptery przyleciały?! — zerwałem się na równe nogi.— Na górę, szybko! — wołał.Inni też się już podrywali.Wspiąłem się po drabince.— Nareszcie! — dyszał pode mną Stantor.Na górze było jasno od pożaru.Rozejrzałem się żadnych helikopterów, jedynie kilku żołnierzy w bojowych hełmach, z podpinkami spadochroniarzy, podawało nam jakąś uprząż.— Co to jest? — spytałem zdziwiony.— Prędzej, prędzej! — wołał sierżant.Żołnierze zaczęli mnie kulbaczyć.Halucynacja! — pomyślałem.— Nic podobnego — rzekł sierżant — to są olstra skokowe, nasze indywidualne rakietki, zbiornik jest w tornistrze.Złap się pan za to — wetknął mi w rękę jakąś dźwignię, gdy żołnierz, stojący za mymi plecami, dociągał gurt pasa.— Dobra!Sierżant klepnął mnie po ramieniu i nacisnął coś na mym tornistrze.Rozległ się przeciągły, ostry świst, para czy też biały dym, buchający z dyszy tornistra, owionął mi nogi, zarazem uniosłem się jak piórko w powietrze.— Ależ ja nie umiem tym kierować! — wołałem, mknąc świecą w czarne niebo, groźnie połyskujące łunami.— Nauczy się pan! Azymut na Gwiazdę Polarną!! — krzyczał z dołu sierżant.Spojrzałem pod nogi.Pędziłem właśnie nad gigantyczną kupą gruzu, która niedawno jeszcze była hotelem Hiltona.Obok widniała maleńka gromadka ludzi, dalej ogromnym pierścieniem buchały krwawe języki ognia, na jego tle zaczerniała okrągła plamka — to startował, z otwartym parasolem, profesor Trottelreiner.Obmacywałem się sprawdzając, czy pasy i szleje trzymają jak należy.Tornister bulgotał, dudlił, świszczał, para buchająca odrzutem coraz mocniej parzyła mi łydki, podkurczałem je więc, jak mogłem.od tego jednak straciłem stateczność i przez dobrą minutę kręciłem się w powietrzu jak ciężki bąk.Potem — nieumyślnie — szarpnąwszy dźwignię, coś zmieniłem w ustawieniu wylotów, bo jednym rzutem puściłem się w poziomy lot.Było to nawet dość przyjemne, a byłoby daleko milsze, gdybym przynajmniej wiedział, dokąd lecę.Manipulowałem dźwignią, starając się zarazem ogarnąć całą leżącą pode mną przestrzeń.Czarnymi zębami rysowały się rumy domów na ścianach pożarów.Zobaczyłem błękitne, czerwone i zielone nitki ognia, które poszybowały ku mnie z ziemi, zapiało mi przy uchu, pojąłem, że strzelają do mnie.A więc szybciej, szybciej! Nacisnąłem dźwignię.Tornister charknął, zagwizdał jak nadpsuty parowóz, oblał mi ukropem nogi i tak mnie pchnął, że pomknąłem koziołkując w czarny jak smoła przestwór.Wicher gwizdał mi w uszach, czułem, jak scyzoryk, portfel i inne drobiazgi sypią mi się z kieszeni, spróbowałem znurkować za utraconymi przedmiotami, ale znikły mi z oczu.Byłem sam, pod spokojnymi gwiazdami, i wciąż sycząc, szumiąc, dudniąc — leciałem.Starałem się odnaleźć Gwiazdę Polarną, by wejść na jej kurs; gdy mi się to udało, tornister wydał ostatnie tchnienie i z rosnącą chyżością runąłem w dół.Na całe szczęście tuż nad ziemią — widziałem wijącą się mgławo szosę, cienie drzew, jakieś dachy — raz jeszcze rzygnął resztką pary.Odrzut ten zahamował mój upadek, tak że poleciałem dość nawet miękko na trawę.Ktoś leżał nie opodal w rowie i jęczał.Byłoby doprawdy dziwne — pomyślałem — gdyby się tam znajdował profesor! W samej rzeczy to był on.Pomogłem mu wstać.Obmacał całe ciało, narzekając, ze zgubił okulary.Zresztą nic złego sobie nie zrobił [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl