[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wtedy wrzasnął przeraźliwie:- Chodź stąd! Natychmiast!Chwycił ją za rękę i powlókł.Lęk padł na niego.Po chwili siedział już na koniu i gnał po zoranym polu; nie wiedział, dokąd pędzi ani po co; uciekał od tego wzroku, który widział dzisiaj.Wrócił blady, z rozszerzonymi oczyma.Od progu już wołał służbę.- Portret spalić! - krzyczał.- Jaki portret?- Ten tam na górze… Żywy!…Służba spojrzała na niego ze zdumieniem.- Spalić wszystko… Płótno i ramy, aby nie zostało śladu.Zaczęto mu przedkładać, że jest późno, że nie można wzniecać ognia, że spalą obraz z brzaskiem dnia.- Dobrze, dobrze - jąkał - byle spalić, byle spalić…Szedł senny i znużony, lęk zabrał mu wszystkie siły.Wszedł do sypialni i stanął zdumiony.- Gdzie jest pani? - spytał służby.- Pani jest, zdaje się, na górze - odpowiedziano mu - w górnych oknach widać światło.Musiał się oprzeć, aby nie upaść; silił się na spokój przed służbą.- Czy dawno tam poszła?- Przed godziną.- Przed godziną… - powtarzał sennie - przed godziną…- Czy pójść poprosić panią? - spytał służący.- Odejdź! - krzyknął - ani się waż!Pozostał sam, oparty o ścianę, i dyszał; chwiejnym krokiem podszedł ku oknu i pchnął je.Serce w nim tłukło się niespokojnie, coraz mocniej.Drżał na całym ciele, a twarz jego przybierała powoli wyraz zwierzęcego pyska; na czoło wystąpił mu kroplisty pot, w piersi świszczał oddech.Zaczął się posuwać powoli wzdłuż ściany, ściskając w ręku szpicrutę, z którą się jeszcze nie rozstał.Szedł czujnie jak zwierz i bezgłośnie.Zanim uczynił krok, próbował, czy posadzka nie skrzypnie.Krew mu zalewała oczy, więc ręką ściany dotykał, idąc.Wstąpił na kamienne schody i nie szedł po nich, lecz pełzał, czyniąc wrażenie hieny, skradającej się do ludzkiego legowiska; przystawał od czasu do czasu, nasłuchując.Wtedy oczy rozszerzał i rozchylał usta.I znów się czołgał jak wąż obleśny.Dotarł w ten sposób do drzwi i - drgnął.Usłyszał coś jak cichy jęk.Wstrząsnął się.To był jęk dziwny.To było westchnienie jakiejś nieziemskiej rozkoszy… Stał tak przez długą chwilę, półżywy, nie mogąc zrozumieć, co się odbywa.Wreszcie się odważył.Czujnie i ostrożnie nacisnął drzwi; otworzył je bez szelestu, spojrzał i zamarł.Oparł się o ścianę i znieruchomiał na widok tego, co ujrzał.Kilka bladych świec oświecało ogromną komnatę, lak by stały na straży tego, co się odbywało w mroku, który ją zaległ; działa się rzecz jakaś straszna.Oto na dywanie, u stóp obrazu leżała ona, na pół naga, cudnie piękna.Rozprzestrzeniła ramiona, przechyliła w tył głowę.Miała przymknięte oczy i rozchylone usta, spalone od żądzy; palce wpiła kurczowo w dywan, a całe jej ciało prężyło się straszliwym skurczem miłosnym, drżało w miłosnym obłędzie, oszalałe od rozkoszy, która je objęła płomieniem i paliła to ciało białe, jak płatek białej róży.Zdawało się, że każdy jej włos drga uniesieniem, że płonie pożądaniem radosnym.Z ust rozchylonych wydostawał się od chwili do chwili głęboki, cudny jęk rozkoszy, rozszalałej, pysznej i niepojętej.Objął ją pożar.Nie widziała i nie słyszała niczego, słysząc tylko radosny, huczny szum krwi, przelewającej się w niej strumieniem, i łomot serca.To było jakieś wspaniałe szaleństwo, jakaś niepojęta orgia krwi, jakiś sabbat miłosny, cudny i straszny, oddanie się zupełne wśród męczącej rozkoszy, śpiewającej szumem krwi.Zdawało się, że nad jej pysznym ciałem uniósł się przedziwny opar rozkoszy, ognisty żar, śmiertelna mgła miłości.To było misterium miłości na jego cześć - bladego księcia.Niepojęte… Niepojęte…On się wychylił z obrazu i palił ją oczyma i oczyma ją posiadał, oszalałą w dzikiej swojej, straszliwej rozkoszy.Rozchylił usta i żarł ją oczyma, rwał, zdało się, na poły płomieniem objęte ciało.Chwila była okropna.Mąż stał jak trup stężały, oparty o ścianę.Nagle, kiedy się z jej piersi dobył już nie jęk, lecz krzyk, rzucił się jednym skokiem ku niej i rzężąc, uderzył z całej siły szpicrutą w jej nagie, pyszne ciało.Krew trysnęła z czerwonej pręgi; zbudziła się z nieludzkim jękiem ze swego obłąkanego snu, aby ujrzeć przerażonymi oczyma scenę, na której widok mogą zbieleć włosy.W tej chwili stała się rzecz, na której wspomnienie rozum się miesza.Oto młodzieniec na portrecie błyskawicznym ruchem sięgnął po sztylet i z niepojętą szybkością utopił go w sercu tego człowieka.Stało się to tak szybko, jak szybko myśl biegnie przerażona.Mąż rozłożył ręce, jęknął głucho i zwalił się siny na podłogę, aby już nie powstać.Z przebitego serca nie wypłynęła ani jedna kropelka krwi, na piersi nie znaleziono żadnej rany.A jednak ten człowiek skonał pod uderzeniem sztyletu!!Niepojęte… Niepojęte…Jej przerażenie zmąciło mózg; przerażenie zamarło w jej oczach i pozostało na zawsze.Najstraszliwszy lęk, o jakim tylko pomyśleć można.Ona widziała okropne morderstwo… To jest jej tajemnica w oczach ukryta…Spojrzała na portret obłąkanym wzrokiem.Blady młodzieniec stał oparty o marmurową kolumnę; jedną ręką przytrzymywał pięknego charta, a drugą oparł na sadzonej rubinami głowni sztyletu…- - - - - - - - - - - - - - - - -Przyjacielu! nie oszalałem… To nie wino! Klnę się, że to wszystko widziałem w jej przerażonych oczach - w szynkowni na Montmartrze… Przecież ona nigdy już nie uśnie… Boi się nocy i siebie… Nie daj mi, Boże, spotkać te oczy po raz drugi… Widziałem od początku do końca Wszystko… Wszystko… I krwawą pręgę, i jego oczy czarne w jej oczy patrzące… Wyjdźmy! Na miłość boską, wyjdźmy!- - - - - - - - - - - - - - - - -Słońca! Słońca!Zawsze człowiekPani Zofia biegła szybko po schodach, blada jak trup, potykając się; wbiegła na drugie piętro i oparła się o ścianę, dysząc gwałtownie i nie mogąc schwytać powietrza rozchylonymi ustami; drżąc, zaczęła szukać w torebce klucza.Trwało to długą chwilę, zanim trzęsącymi się rękoma zdołała otworzyć drzwi do mieszkania.Nie zamknąwszy ich z powrotem, zdarła niemal kapelusz z głowy, targając zdzierała z rąk rękawiczki; rzuciła to wszystko na podłogę i wpadła do ciemnego pokoju.Za chwilę zgrzytnął klucz w zamku.Zaległa cisza na jeden moment, bo wnet ozwał się głuchy tupot na schodach; ktoś biegł przeskakując po kilka na raz schodów; młody człowiek pchnął nie domknięte drzwi i Wpadł z hałasem do przedpokoju.Nogą nastąpił w ciemności na jakiś uginający się przedmiot i podniósł go, rozpaliwszy światła elektryczne.Trzymał w rękach kapelusz swojej żony.Odrzucił go precz, zamknął drzwi i widocznie się opanowując, począł nasłuchiwać.Nie usłyszał ani szmeru.Podszedł do lustra, przejrzał się, krawat poprawił, zmarszczył czoło, strojąc minę przyzwoicie groźną, chwilę w niej wytrwał, potem pewnie, Jak człowiek doskonale ze wszystkim obznajomiony, ujął za klamkę tych drzwi, które przed chwilą zamknęła na klucz pani Zofia.Szarpnął silniej i słuchał.Wyczekał chwilę, potem głosem uroczystym i mocnym rzekł:- Natychmiast proszę wyjść!…I słuchał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]