[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy najedzeni wychodziliśmy ze „Sztuki", od Gertnera lub też z „Negresco", gdy Rudy i Mietek Olbrzym zataczali się na zaśnieżonym Lesznie, a ja myślałem o pomarańczach i bananach, którymi raczyliśmy się na deser, to aby móc dalej żyć, musiałem patrzeć i nie dostrzegać tych dzieci w łachmanach, tych wynurzających się z ciemności żebraków, którzy wyciągali do nas ręce z tragiczną prośbą: „Ulituj się, żydowskie serce!"Trzeba było to widzieć, a zachowywać się, jakby się nie wiedziało o niczym; takie to było życie.Podwójne, czasem potrójne, i tylko dlatego, że co chwila ryzykowałem swoje własne, mogłem istnieć dalej.Aby nie przepaść w tej grze, której reguły zmieniały się bez żadnego uprzedzenia, należało nie tylko być ciągle czujnym, zachowywać coraz większą ostrożność, posiadać fałszywe papiery, mobilizować przyjaciół i wspólników, ale również mieć szczęście, żeby trafić na życzliwego niemieckiego żołnierza, a podczas łapanki znaleźć uchylone drzwi.Ale szczęście było w tamtych czasach kapryśne; czasem ofiarowywało tylko ułamek sekundy, by człowiek zdecydował natychmiast lub zginął.Często trzeba było je prowokować, mówić sobie, że się pojawi, lub pod ciosami oczekiwać na nie bez słowa.Niekiedy przychodziło, gdy wszystko zdawało się już stracone.Wówczas musiałem znaleźć w sobie dość siły, by skoczyć i schwytać je, i nie mogłem sobie powiedzieć: „Jestem cały we krwi, muszę choć parę minut odetchnąć", bo odwróciłoby się, umknęło i zostałaby tylko śmierć.Byłem młody, zwinny, często prowokowałem i wykorzystywałem swoje szczęście, ale czasami musiałem długo na nie czekać.Owego ranka polscy policjanci złapali mnie na Marszałkowskiej.Szedłem sam i to był błąd; już kilkakrotnie miałem okazję przekonać się, że granatowi miękli na widok Mietka-Olbrzyma, Piły i innych moich kumpli.Zrewidowali mnie dokładnie, znaleźli opaski, a przede wszystkim „kluski", czyli dolary, które miałem doręczyć ojcu.Wepchnęli mnie do samochodu i podzielili się łupem.Policja, tak samo jak szmal-cownicy, polowała na „beduinów".- Co my z tobą poczniemy, Żydziaku?Jeden z nich kopnął mnie w żebra; bez powodu, po prostu dlatego, że niektórzy ludzie to bestie.Zaczęli się naradzać.Byłem dla nich niewygodny, ponieważ mnie okradli.Nie mogli się zdecydować, komu mnie przekazać: gestapo czy żydowskiej policji.Zagrałem na całego.- Nie zabijajcie mnie! - wrzasnąłem.- Nie pożałujecie! r;, Samochód jechał dalej, kierowca spojrzał pytająco na swych trzech towarzyszy.Myśleli o mojej opasce volksdeut-scha, o opasce żydowskiej i o dolarach.Byli zdezorientowani.W końcu odstawili mnie na policję żydowską, na Gęsią; to rozwiązanie wydało mi się pomyślne; mogli mnie przecież zabić.Wygrałem pierwszą rundę, ale to jeszcze nie koniec.Żydowscy policjanci, nie szczędząc kuksańców, wepchnęli mnie do celi, w której tłoczyło się już ze trzydziestu nieboraków.Jakiś starzec modlił się w kącie.Ogarnęła mnie wściekłość: na razie więzili mnie Żydzi, ale miałem wszelkie szansę wylądowania w gestapo, gdyż Niemcy regularnie zgarniali aresz-tantów z getta lub żądali dostarczenia kilkuset robotników, których prezes żydowskiej gminy, Czerniakow, posyłał im z więzień.Każdy w tej celi spodziewał się z dnia na dzień zesłania do jakiegoś obozu pracy, z którego nikt nie powracał.Zacząłem wrzeszczeć, walić w drzwi, wszcząłem taki har-mider, że przybyli strażnicy z pałkami, a gdy zabrali się do mnie, skoczyłem jednemu na szyję i w czasie gdy mnie okładał, wyszeptałem kwotę w złotówkach, nazwisko Pawła i adres - Miła 23.Zrobiłem, co mogłem, aby na zewnątrz dowiedziano się, gdzie jestem.Strażnicy zostawili mnie pobitego na ziemi, a ci żydowscy policjanci walili mocno i sprawnie.Rzuciłem wyzwanie swemu szczęściu ł czekałem.W trzy dni później wyszedłem z więzienia na Gęsiej.Kosztowało to ojca bardzo drogo.Wydostałem się z aresztu wcześnie rano, a tegoż dnia wieczorem Niemcy przyjechali po więźniów.Z daleka, z krańca Gęsiej, tłum przyglądał się, jak ładowano ich pod plandeki ciężarówek.Wiedziano, że więcej nie wrócą.- Miałeś szczęście - powiedział Paweł.Chciał, żebym trochę odczekał, ale wcale się nie spodziewał, że go usłucham.Fakt, że znalazłem się w żydowskim więzieniu, wzburzył mnie i jeszcze wzmógł chęć walki.Nie żywiłem urazy do policjantów, którzy - w wysokich butach i z przypiętymi odpowiednimi oznakami - małpowali aryjskich żandarmów.Może spodziewali się, że pomagając najeźdźcom złagodzą nasz los lub uratują siebie.Ale widziałem przecież, jak Niemcy ich bili, jak kazali im godzinami skakać na jednej nodze, robić „żabkę" na ulicy, zachowując przy tym odległość przynajmniej 50 metrów od „aryjskich" żandarmów.Byli tak samo jak my przeznaczeni na zagładę.Więc jakże się na nich oburzać? Oczywiście, znajdowali się wśród nich szpicle i okrutnicy, ale większość to były ofiary, jak my wszyscy.Winę ponoszą ci, którzy kazali wznieść mur, którzy nas głodzili i zabijali, i z nimi tylko należało walczyć.Podjąłem więc znów swoją działalność.Z początku wszystko szło dobrze.Kilka razy dziennie jeździłem do aryjskiej Warszawy, chodziłem po jej przestronnych, czystych ulicach, a potem wracałem do naszego getta, brudu, nędzy, tłumu łachmaniarzy, którzy krzyczeli: „Jeśli masz kupić szmatę, kup nową!"Nieco później wynikły nowe trudności.Specjalny dekret pod groźbą tysiąca złotych grzywny zakazywał sprzedaży towarów Żydom; ceny rosły, sprzedających było coraz mniej, natomiast coraz więcej patroli.Kontrole stawały się częstsze, a ryzyko większe.Gdy otoczony murem moich Mietków, Rudych i Pił rzucam tragarzom worki, nie mam czasu myśleć.Wieczorem, tuż przed godziną policyjną, wracam sam.Ze względu na matkę, a także na Połę, z którą spotykam się w kryjówce pod dachem, chcę nocować w getcie.Ten powrót z paczką ciastek od Gogolewskłego dla moich braci to mój triumf, moje wyzwanie, wyraz pogardy dla naszych katów, afirmacja mojej wolności.A czymże jest życie bez buntu, bez triumfu?Stałem na platformie drugiego wagonu.Mam zawsze wrażenie, że się duszę między tymi szarymi murami, w smrodzie przepełnionych pojemników na śmieci i zalegającego ulice tłumu.Tramwaj zatrzymał się na chwilę przy bramie.Nie zwracam na to szczególnej uwagi, mam już rutynę.Jadący z nami polski policjant to „grajek", któremu dawniej nawet się nie śniło, że może zarobić tyle, ile dostaje ode mnie.Chyba pod wpływem jakiegoś instynktu podniosłem głowę na czas: po długiej pochwie rewolweru, zwisającej mu niemal na środku brzucha, poznaję zmierzającego ku mnie żołnierza o pucołowatej twarzy, we wciśniętej na czoło furażerce.Całe getto drży przed nim, to Frankenstein.Któregoś dnia zjawił się na długiej, prostej ulicy Dzielnej; widziano, jak biegł z rewolwerem w ręku; w pewnej chwili strzelił i zabił człowieka.Potem podobno wyjął swój notes, coś w nim zapisał, pobiegł dalej, znów wycelował i zabił następną ofiarę, po czym spokojnym krokiem wrócił objąć wartę przy wejściu do getta.Mówią, że wyznaczył sobie normę dzienną, pięć do sześciu ofiar, które podsuwa mu przypadek.- Co ty tu robisz, Żydziaku?Uśmiecham się i czuję ból, jakby otwierała się we mnie jakaś rana.Potrząsam głową, niby to nie rozumiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]