[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Co z nią? Gdzie ona jest.- Spokojnie, nic jej nie jest - odrzekł i lekceważąco machnął ręką.- Jestobok.Może to z nią powinienem teraz porozmawiać?- Nie skrzywdzisz jej?Popatrzył na nią twardo, gdy sięgała po kawałek papieru, potem wstał zestołka i wziął marynarkę z szafki.- Bo.jeśli.właśnie to planujecie zrobić - kontynuowała Maddy - lepiejnie p-próbujcie.- Niech zgadnę, bo jesteście parą wielkich bohaterek i żadna z was niepuści pary z ust?- Bo.- Potrząsnęła głową i zaśmiała się nerwowo.- Bo naprawdę nie matakiej potrzeby.Nie jesteśmy bohaterkami.Będziemy mówić, jasne? Poprostu obiecaj, że nas nie skrzywdzisz.dROZDZIAA 58Dżungla 65 milionów lat przed naszą erąKelly z trudem wspinał się na stromy stok, klnąc pod nosem, gdy zwisa-jące nisko nad ziemią kolczaste kłącza smagały go po twarzy.Słyszał, jakbrygada przed nim przedziera się hałaśliwie na szczyt, łamiąc gałęzie,przecinając liany i uwalniając małe lawiny kamieni i gleby, które sunęły wdół zbocza.- Leonardzie! Edwardzie! - krzyknął.- Tutaj - krzyknął Edward.- Chodz, musisz przyspieszyć.zostajemy z tyłu.Tonące w pocie twarze chłopców wyłoniły się zza zasłony lepkich liści.- Jestem skonany - wysapał Howard.- Moja noga.- Wstrząsnęło nimszarpane rzężenie, nie pozwalając dokończyć zdania.Niezręcznie opadł nakolana, na nierówną ściółkę, pełną wysuszonych szyszek, gałązek i wy-szczerbionych kamieni.- Spowalnia go kontuzjowana kostka - powiedział Edward.- Wiem, wiem.ale nie możemy pozwolić, żeby pozostali zbytnio się wy-sforowali.Zeszłej nocy, siedząc wokół ogniska, dyskutowali, dlaczego gady nie zaa-takowały ich ponownie, a zamiast tego postanowiły dyskretnie śledzić ichz oddali.Doszli do wniosku, że to jakaś taktyczna rozgrywka: zwierzętaczekają, aż grupa rozciągnie się na tyle, aby mogły wyłapać wszystkich pokolei.Kiedy tego ranka szli przez równinę, zbliżając się do ostatniego od-cinka wiodącego prosto do dżungli, zbili się w niemal komicznie ciasnągromadkę.Ale teraz grupa, wyrąbując drogę przez gęste poszycie, niebezpieczniesię rozciągała.- No już, Edwardzie, pomóż mi go podnieść.Właśnie wtedy przez lukę w listowiu Kelly dostrzegł ciemny kształtprzyczajony jakieś pięćdziesiąt metrów niżej.- O Jezu - syknął.- Coś tam jest!- Co?- Jest jeszcze ktoś za nami?Edward potrząsnął głową.Kelly znowu to zauważył: ciemny kształt przemykający od drzewa dodrzewa i znikający z pola widzenia.- O mój Boże! One tam są!Howard podniósł się z ziemi.- Idzcie! Idzcie! - rzucił Kelly.- Będę was osłaniał!Edward i Howard, potykając się, ruszyli przed siebie, Kelly cofał się ichśladem pod górę, nie spuszczając oczu z dolnych partii wzgórza.Znowu tozobaczył.Było bliżej, błysnęła ciemnooliwkowa skóra, z luki w gęstwiniewyskoczył gad.Po nim następne.Bezszelestne ruchy budziły przerażenie.Co gorsza, nic nie robiły sobie z tego, że znalazły się na widoku. Tylko nie to - pomyślał Kelly z trwogą.Weszły do dżungli, zaciskały pierścień. Nie zdołam ich wyprzedzić - gorączkowo analizował sytuację.Uświadomił sobie, że zyska dużo więcej, rzucając im wyzwanie, być mo-że uda mu się nadziać jednego na koniec włóczni.Może po zabiciu kolejne-go stwora zyskają dzień spokoju, dzięki czemu pokonają rzekę i bezpiecz-nie wrócą do obozu.- Chodzcie - wysyczał.- Dobrze wiem, że tam jesteście.Usłyszał nawoływanie Edwarda.- Panie Kelly?- Idzcie! - odkrzyknął.- Zaraz do was dołączę!Odgłosy wydawane przez powłóczących nogami chłopców powoli cichły,po jakimś czasie słyszał już tylko trzaski łamanych gałązek, odbijające sięechem od masywnych pni drzew.- No, chodzcie! - wyszeptał ponownie.Dziwił się, że nie odczuwa obez-władniającego przerażenia, a raczej gniew.Furię.Miał ochotę pochwycićjednego z tych kościstych padalców i skręcić jego idiotyczny, kabaczkowa-ty łeb.Z ust Kelly ego wydobył się suchy chichot. Niezły ze mnie Tarzan? - zakpił z siebie w duchu.W głowie pojawił się obraz jego codziennego ja: piarowca ubranego władny, lniany garnitur i koszulkę polo, który codziennie wita i żegna gości znieszczerym uśmiechem przyklejonym do smagłej twarzy.Teraz stał zszeroko rozstawionymi nogami w oberwanych do kolan spodniach, którezamieniły się w szorty; z obnażoną, bladą klatką piersiową pokrytą gę-stwiną srebrnoszarych włosów, z której wyrastały obwisłe, napęczniałepiersi - dowód, że dawno temu wyrzucił karnet na siłownię.Czuł się jakkomandos z ulubionego filmu swoich synów, tego z kosmitą o twarzy kra-ba i bujnymi dredami.Tak, chętnie ich przywita.- No dalej.chcecie mnie dopaść? No to CHODyCIE!W odpowiedzi z pogrążonej w ciszy dżungli wypłynął cichy, wysoki głos.-.Chodz.cie.Niespodziewanie kilkanaście metrów niżej, niczym uśmiech Kota zCheshire, wyrosły żółte ślepia jednej z istot, która przekrzywiła głowę,bacznie się w niego wpatrując.Kelly zszedł kilka metrów w dół zbocza, wywijając ostrą włócznią.- A więc tak wyglądacie, gady jedne!Istota wzdrygnęła się na widok włóczni i zanurkowała pod płaszcz lep-kich liści, ale niemal od razu wyłoniła się z powrotem.- Pewny jesteś? Przeszyję cię tą włócznią - mruknął Kelly z triumfem.Włócznia chyba skutecznie odstraszała istotę, żółte ślepia z niepokojemwpatrywały się w zaostrzony koniuszek bambusa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]