[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kota też nasz pies się nie bał.To jest na pewno pies z dobrego domu.No nic, jutro go odbiorę i niech sobie idzie do swojego domu.Gdy spotkałem Bolka po dwóch tygodniach, zapytałem go, czy prawidło­wo załatwił sprawę pieska i cioci.- Daj mi spokój z pieskiem! - odpowiedział zakłopotany.- Zmartwie­nia sobie tylko narobiłem.Wyobraź sobie, następnego dnia, tak jak było umówione, oddałem cioci forsę i zabrałem psa, którego przyniosłem i wypuściłem pod bramą Mańka.Był przez ciocię umyty, wyczesany i nakarmiony.Aż żal mi było puszczać go na ulicę - taki był śliczny.I wyobraź sobie, w niedzielę zjawia się u nas w Piastowie ciocia i prowadzi na smyczy tego psa.- Co jest z tym twoim psem? - pyta mnie.- Jakim sposobem on zjawił się u mnie?Powiedziałem ciotce, że na ulicy pies mi uciekł i nie dał się złapać, więc nic już w domu nie mówiłem, że kupiłem psa.- Po co nam pies? - wołali rodzice.- Kto go będzie wyprowadzał dwa razy dziennie?W poniedziałek zabrałem psa i wypuściłem w tym samym miejscu, a przedwczoraj znów ciocia przywiozła go do mnie do Piastowa.Mówiłem, że mi znowu uciekł, ale czuję, że mi nie wierzą.Przekonałem starych, zgodzili się, żeby pies został w domu.- Wyszło tak - zakończył Bolek - że wódkę piliśmy razem, a psa będę chował sam.No i w dodatku okazało się, że ja tego psa ukradłem.Przysposobienie wojskoweNie znosiłem bezwzględnej dyscypliny, która pozbawia człowieka włas­nej inicjatywy.Dyscypliny, która każe prężyć się przed innym człowiekiem, mimo że uważa się go za głupszego od siebie.Natomiast chętnie podporząd­kowuję się poleceniom takiego człowieka, który potrafi zaimponować mi wiedzą i twardym charakterem.Toteż nigdy dobrowolnie nie należałem do żadnej organizacji, która mogłaby w czymkolwiek krępować moją swobo­dę.W latach dziecięcych namówiono mnie, żebym się zapisał do harcerzy.Byłem tylko na jednej zbiórce, i to nie na całej.Nie podobało mi się stawanie na baczność przed takim samym jak ja oraz nauka meldowania i salutowania.W grupie swoich rówieśników byłem zawsze prowodyrem - wtedy gdy bawiliśmy się w policjantów i złodziei, jak również wtedy, gdy naprawdę robiliśmy rozróbkę.Chłopaki wierzyli we mnie, że nigdy nie nawalę, nie wydam i że nie wysiadam w momentach grożącego niebezpie­czeństwa.A tu każą stawać na baczność i meldować się "posłusznie" przed jakimś maminsynkiem, którego na ulicy nie chciałbym uznać za swego kolegę.Więc po godzinie takiej zabawy ulotniłem się i więcej mnie na zbiórce nie zobaczyli.Po raz drugi z bezwzględną dyscypliną zetknąłem się w fabryce.Przy przyjmowaniu do pracy automatycznie zostałem wciągnięty do przysposo­bienia wojskowego, do którego musieli należeć wszyscy pracownicy przed­poborowi.Był więc pierwszy i drugi stopień oraz tak zwana rezerwa, tak że do czasu rozpoczęcia służby wojskowej każdy z nas miał zagwarantowane zajęcie w sobotę, dwie godziny, i w czasie każdego urlopu, bo obowiązkowo wysyłano wszystkich na obóz.Przez pięć lat pracy w fabryce nie wyszedłem z pierwszego stopnia.Wiedziałem, że muszę należeć do przysposobienia aż do służby wojskowej, więc było mi obojętne, na którym jestem stopniu, a żeby "awansować", należało przychodzić na każde ćwiczenia i wykazać się dobrymi wynikami.Migałem się więc od zbiórek, ćwiczeń i obozów, a jak byłem już na obozie, to tam też migałem się od wszelkich zajęć.Nie chciałem też chodzić w mundurze.Bo to niby wojsko, a właściwie zabawa w wojsko.Trzeba było salutować oficerom, a w ogóle wyglądało to bardzo dziecinnie i niepoważ­nie.Mundur zakładałem tylko na zbiórki.Trzymałem go zawsze w swojej szafce na oddziale, a po ćwiczeniach przebierałem się i już po cywilnemu wracałem do domu.Najlepiej było wtedy, gdy zamiast ćwiczeń robiono wykłady.Zawsze znalazłem sobie zajęcie ciekawsze od słuchania tego, co nam wykładano.Przeważnie siadałem w kącie za jakimś dryblasem i czyta­łem książkę.Jak wspominałem, wszyscy przedpoborowi pracownicy fabryki musieli spędzać urlop na obozach szkolenia wojskowego.Tak więc w zasadzie wszystkie urlopy były stracone.Czy naprawdę stracone? Nie.Mnie dały one bardzo dużo.Siedząc w Warszawie nigdy nie dowiedziałbym się tego, czemu miałem możność przyjrzeć się dokładnie na obozach.Przyjrzeć się i.wyciągnąć wnioski.Byłem na trzech obozach - z dwóch wymigałem się symulując nie istniejącą chorobę nadkwasoty żołądka.Na pierwszy obóz jechałem chętnie.To był 1934 rok.Pracowałem dopiero dwa miesiące w fabryce, więc wszystko było dla mnie nowe i ciekawe.Dotychczas widziałem tylko wieś rodzinną ojca i wieś pod Warszawą, gdzie z rodzicami spędzaliśmy wakacje.Teraz wyjeżdżałem w charakterze dorosłego człowieka, razem z innymi, starszymi ode mnie.Wydano nam plecaki, menażki, brązowe nieprzemakalne peleryny, takie, jakie nosili pracownicy poczty, maski przeciwgazowe i łopatki saperskie.W dniu odjazdu wydano nam karabiny.Były to długie "rury" francuskie z okresu pierwszej wojny światowej.Przed wyjazdem komendant obozu miał do nas przemowę.- Jedziemy w okolicę Działdowa - zaczął.- Ludność miejscowa to przeważnie Niemcy, wrogo nastawieni do Polaków.Kto ma broń, nawet bez zezwolenia, niech ze sobą zabiera.Z obozu nie oddalać się pojedynczo, bo mogą uśmiercić, wrzucić w kartofle i nieprędko odszuka się trupa.Zdarzają się wypadki, że znikają żołnierze odbywający służbę na granicy.Za granicę nie poszedł, nie zdezerterował, nie umarł - i nie ma go.Od stacji kolejowej szliśmy jeszcze z całym majdanem na plecach cztery kilometry, zanim - już po ciemku - dotarliśmy do obozu.Namioty były już ustawione.Były to hangary lotnicze.W jednym namiocie mieszkało sześćdziesięciu chłopaków.Sienniki ułożone były na ziemi, a karabiny ustawiliśmy w specjalnych stojakach.Każdy miał swój karabin - z zapisa­nym numerem - o który musiał dbać.Komendant obozu, oficerowie i podoficerowie to pracownicy fabryki, którzy byli oficerami i podoficerami rezerwy.Zakładali mundury i bawili się w wojsko, ganiając nas bez przerwy.Każdy starał się wymyślić coś nowego, czym można by udręczyć biednych chłopaków na urlopie.Następnego dnia rano pobudka, mycie w przepływającym w pobliżu strumieniu, śniadanie, karabiny na plecy i wymarsz na ćwiczenia.Śpiewając wojskowe piosenki, wyszliśmy na odległy o dwa kilometry od obozu ugór, tuż pod lasem.Uczono nas szermierki."Raz pchnij - dwa razy pchnij! - raz pchnij - dwa razy pchnij!" - padał co chwila rozkaz, a my skakaliśmy, wystawiając przed siebie karabin.- Przerwa, wolno palić! - padł rozkaz, gdy już dość długo ćwiczyliśmy i byliśmy porządnie zmęczeni.Wszyscy usiedli i zapalili papierosy, a ja z "rurą" pod pachą, idąc pomaleńku przed siebie, tak jakbym czegoś szukał, kombinowałem, jak urwać się do lasu.Wreszcie wpadłem na pomysł.Odpiąłem pas, który zawiesiłem sobie na szyi, i odpinając spodnie wsze­dłem do lasu.Żeby nie było poruty, gdyby ktoś jeszcze poszedł za mną, zrobiłem to, co należało zrobić stosownie do przygotowania, a jakże, postanowiłem jednak robić to dłużej niż normalnie.Gdy odgwizdano koniec przerwy, wtedy i ja przerwałem swoje zajęcie, położyłem się w krzakach na skraju lasu i obserwowałem, jak gonią chłopaków za "lenistwo" przy nauce szermierki."Biegiem marsz! Padnij! Powstań! Biegiem marsz! Padnij! Czołgaj się! Powstań!" - i tak w kółko bez przerwy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl