[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Żaden dźwięk nie dochodził z głębi domu ani spoza uchylonych okien.Wokół zamilkły wszystkie odgłosy życia, jakby zamarło na pewien czas; jakby ludzie ułożyli się do drzemki lub wszyscy, w ciszy, tak jak ona, czytali książki.„Co za cisza….można by usłyszeć, jak trawa rośnie”, pomyślała i nagle, pod wpływem tej myśli, usłyszała dziwny dźwięk.Trwał na pograniczu ciszy i szelestu.Był łagodniejszy niż natrętne brzęczenie komarów, lecz głośniejszy od muszych skrzydeł.Ten dźwięk śpiewał, choć była to melodia tak cicha, że ledwie słyszalna.A jednak Ewa usłyszała ją na tle tej dziwnej, niemal dzwoniącej ciszy.Odłożyła książkę, wstała z kanapy i podeszła do okna, rozsuwając zasłony.Zapadał zmierzch.Nigdzie nie było widać świateł.Jeszcze nie zapaliły się uliczne latarnie, a ludzie w domach wciąż oswajali wzrok z szarością nadchodzącego wieczoru, nie płosząc go jaskrawym światłem żarówek.Ewa westchnęła i już, już miała zasunąć zasłony, gdy jej wzrok padł na trawnik.Trzy dni temu rozsypała nasiona trawy, mając nadzieję, że same znajdą sobie miejsce w ziemi.Znalazły.Teraz wyrastał z niej soczysty, ciemnozielony w szarzyźnie zmierzchu, puszysty kobierzec.„Widzę i słyszę, jak trawa rośnie!”, zdziwiła się Ewa, ale zdziwienie ustąpiło ciekawości, a ciekawość zrozumieniu.Skoro grzyby potrafią wyrosnąć w jedną noc, czemu z trawą nie miałoby być podobnie? Może trawa, tak jak grzyby, rośnie wtedy, gdy ludzie nie patrzą? I może nie wie, że ona właśnie patrzy i widzi ten powolny, delikatny ruch, słyszy towarzyszący mu śpiewny szelest?Nagle zapragnęła pochodzić po tej świeżej, gęstniejącej, zielonej murawie.Zdjęła buty, wyszła z domu i pobiegła bosymi stopami przez trawnik.Był miękki i żywy jak futro kota i pachniał czymś niepodobnym do niczego.„Pachnie trawą, głupia”, pouczyła się w myślach.Sama nie wiedząc, kiedy i dlaczego, położyła się na zielonym kobiercu, rozrzucając szeroko ramiona.Ziemia była ciepła i bezpieczna.Ewa nagle poczuła się szczęśliwa.„Nie jestem sama.Mam Myszkę.A przecież są ludzie samotni, nieszczęśliwi, których nikt nie kocha i oni nikogo nie kochają.Mnie kocha Myszka, a ja kocham ją.O ileż lepiej ją mieć, niż nie mieć niczego”, myślała, leżąc na trawie i patrząc w niebo.Było zachmurzone i pozbawione gwiazd.A jednak łagodne w swej gołębiej szarości.Po chwili usłyszała cichą, owadzią muzykę.Dałaby głowę, że owady pojawiły się nagle.Ale teraz fruwały.Było ich mnóstwo, wszędzie, i Ewa rozróżniła wśród nich zarówno dzienne motyle, jak i nocne ćmy, złote pszczoły, brązowe trzmiele, i wreszcie pospolite muchy i komary.„Jaki świat jest bogaty i piękny.Jakie to dobre”, pomyślała.Leżała tak, poza czasem, nie wiedząc, ile go upłynęło.Wreszcie wstała, otrzepała suknię i weszła do domu.„Boże, Myszka wciąż tkwi na strychu.Muszę ją zawołać”, uprzytomniła sobie i jej głos rozbił łagodną ciszę zapadającego zmierzchu.A gdy zasuwała zasłony, ze zdziwieniem ujrzała, że nagle, w tej samej chwili, wszędzie wokół zapaliły się światła.Jakby czas, wtedy gdy leżała na trawie, zatrzymał się, aby teraz znów ruszyć nadanym przez ludzi rytmem.Latarnie uliczne rozbłysnęły chłodnym, zielonkawym blaskiem; w oknach domów zapłonęły ciepło żarówki; rozjarzyła się ogrodowa lampa na trawniku.„Rzeczywiście, trawa urosła”, stwierdziła w myślach, zerkając na trawnik jeszcze raz.„Rośnie wtedy, gdy nikt na nią nie patrzy, a że nie wiedziała, iż patrzę, więc sobie rosła”, pomyślała odrobinę bez sensu i ruszyła do kuchni, by przygotować kolację dla siebie i córki.Myszka nie zdziwiła się, gdy wśród trawy nagle pojawiły się kwiaty.Potem ziemia ciężko westchnęła, jęła obracać swoje cielsko na wszystkie strony, jak potężne zwierzę.I wtedy z jej wnętrza zaczęły powoli wyrastać drzewa.Z trzaskiem wyłaniały się grube pnie i rozłożyste gałęzie, tworząc fantazyjne korony.Były coraz większe.Ogromne.Ich kształty odcinały się ciemną, zdecydowaną kreską od błękitu nieba, przypominając Myszce obrazek z książki, którą pokazywała jej mama.Ku zdumieniu Myszki niektóre z tych drzew‑nie‑drzew były gigantycznymi kwiatami, z grubą łodygą przypominającą pień dębu i z koroną rozległą jak baldachim.„On znowu się pomylił”, wystraszyła się.„Trzeba Go powiadomić…”Nagle zrozumiała, że gdy On błądzi, tylko od niej może się o tym dowiedzieć.I przeraziła się, jak mało wie, i tego, czy jej wiedza jest prawdziwa.— Myyyszka! Kolacja! — usłyszała krzyk mamy z dołu i wzdrygnęła się.Głos mamy dolatywał z oddali, stłumiony, cichy, odbijał się od przestrzeni, która rozwierała się przed nią, i znowu wracał na dół.„Odejdę i On zostawi drzewokwiaty… Co robić?”, myślała przerażona, a jej myśli niespostrzeżenie przyśpieszyły w porównaniu do tempa, w jakim biegły na dole.— TO JEST DOBRE — zagrzmiał Jego Głos, a Myszka zrozumiała, że ma ostatnią szansę.— Neeeeee! — rozległ się jej krzyk, niosąc się echem po nieskończonej przestrzeni wody, ziemi, nieba, i obijając się o ściany strychu.„Zaraz przyjdzie mama”, przeraziła się i szybko, nie czekając, aż zasłony wrócą na swoje miejsce, zaświeciła światło.Wszystko znikło i przed oczami dziewczynki rozwarł się zwykły, spokojny w tej zwykłości strych.A na schodach już słychać było pośpieszny tupot kroków.Dziewczynka zrozumiała, że nie będzie świadkiem wszystkiego, bo gdy zejdzie na dół, to On i tak będzie nadal stwarzał i stwarzał, gdyż stwarza bez przerwy i wciąż na nowo.„To jest dobre, ale popraw drzewokwiaty”, szepnęła Mu na pożegnanie, nie martwiąc się tym, że wokół niej był już tylko strych, a w drzwiach pojawiła się sylwetka wystraszonej mamy.On musiał być wszędzie, więc pewnie także tu.Być może stwarzał właśnie kufer babci, malachitowe słonie mamy i księgę o Kopciuszku.— Myszka… aleś mnie wystraszyła… Czemu krzyczałaś? — spytała mama.— Neeee! — zawołała Myszka jeszcze raz, żeby pokazać, że krzyczy ot tak, bez powodu, choć naprawdę wierzyła, że On usłyszy i zapamięta: drzewokwiaty trzeba poprawić.I stał się wieczór, dzień trzeci.Dzień czwarty: światłaEwa myliła się, sądząc, że Adam, zamknięty w gabinecie, pracuje zawzięcie, uciekając w pracoholizm od problemów.Adam czytał.I oglądał.Czytał prawie te same książki co ona — opasłe medyczne dzieła o dzieciach z zespołem Downa, ale poszerzał zakres lektur o książki o niemowlętach z porażeniem mózgowym, z wrodzoną łamliwością kości, z zanikiem mięśni; czytał o matkach, które zażywały thalidomid, więc urodziły kalekie dzieci — bez rąk, bez nóg, albo w ogóle bez członków; pogrążał się w lekturze o dzieciach z garbem, z wodogłowiem, z niedorozwojem kończyn dolnych, w wyniku czego wyglądały jak karły z ogromnymi głowami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]