[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Twarze płynęły koło niej jak dryfujące z prądem szczątki.Znajome, o znanych nazwiskach; anonimowe, które przemknęły jej przed oczami w szale walki.Malchion - zawsze drwiący, wyśmiewający się z niej, a równocześnie dodający odwagi.Ristkon - z twarzą ohydnie zsiniałą i krzywym złośliwym uśmiechem.Jego bicz trafił ją w twarz, raniąc policzek.Jego dłonie chwytały ją, drapały, wreszcie zmieniły się w pełzające po jej ciele pająki.Dribeck - dumny i pełen pogardy - nie czyniący żadnego ruchu, póki jego przebiegły umysł nie podszepnął mu, jak działać z największą korzyścią.Jego słowa tak przekonujące, a jego serce czarne od kłamstwa.Kane - z twarzą ukrytą za maską.Tajemniczy.Wkraczający, gdy los miał się odwrócić, kiedy indziej bywał tylko zjawą.Jego działania zawsze i natychmiast wytłumaczane.A za maską.jakie motywy, jaki tajony śmiech?Dziwny pierścień, który nosił.Jego złowrogi klejnot jarzył się w jej wyobraźni, nieprawdopodobnie wielki nieznośnie błyszczący, nie do pomyślenia zły.Przeświecał przez jego maskę, swym wrogim światłem zaćmiewając niebieski płomień żądzy mordu w jego oczach.Przerażenie coraz większe, zmora budząca swym dotknięciem szaleńczy strach.Krwawnik był olbrzymi, ogromny jak słońce.Kane znikł w jego głębinach.Złowrogi blask pochłaniał ją szarpał jej umysłem, choć walczyła nieprzytomnie, wysysał, jej duszę z pasją wampira.W jego piekielnym świetle, majaczyły niewyraźne postacie.wijące się, ludzkie, humanoidalne, zupełnie nieludzkie.Byli to niewolnicy Krwawnika, ich dusze w wieczystej męce podsycające jego żar Klejnot był żywy, świadomy! Jego aura pełzała, zagarniając całą Ziemię w swe pulsujące płomienie.Już spostrzegł Teres, zapragnął jej, wyciągnął swe gorejące macki, by ją schwycić.Dotknięciami badał jej umysł!Wrzasnęła i wyprostowała się nagle, niemal przewracając łódkę.W ustach miała gorzki smak trwogi.Trzęsąc się i czując mdłości oparła się przygarbiona o rufę, próbując w oszołomieniu zebrać myśli.W jej mięśniach kurcz palił ogniem.Jasność.Słońce stało wysoko.Deszcz przestał padać, mgła jeszcze wisiała w powietrzu.Była na rzece.Nie była na rzece.Zmieszana, zagubiona Teres rozejrzała się.Łódź nie płynęła już z bystrym prądem, nie widać było wysokich; brzegów.Zamiast tego jej stateczek dryfował apatycznie przez ciepławe bagno.Otaczała ją bezładna masa mulistego błota i duszących się od pnączy drzew.Ostrzeżenie Kane'a! Ciemność, jej drzemka! Gdy rzeka Neltoben wezbrała nagle, jej zamulone południowe odgałęzienie zalała fala powodziowa.Gdy spała, łódź pochwycił ten płynący nieprawidłowo prąd.Zdryfowała do Kranor-Rill!W niewesołym nastroju przypomniała sobie ponure opowieści o tym niezdrowym moczarze.o morderczych stworzeniach, pełzających przez jego labirynty, zdradliwych połaciach niezgłębionej kurzawki, o zrujnowanym mieście, wybudowanym jakoby w zapomnianym zaraniu Ziemi i o przeraźliwych Rillytich, odprawiających nad pochwyconymi ludźmi jakieś ohydne obrządki w głębiach moczarów.Zadrżała.Słońce późnego poranka przeglądało posępnie przez unoszącą się nad bagniskiem mgłę.Nie czas na panikę, powiedziała sobie, ciągle jeszcze wstrząśnięta okropnościami swego snu.Strząsnęła z ramion pelerynę, związała swe skołtunione włosy.Na twarzy, gdzie dosięgła jej nisko zwisająca gałąź, odkryła krew.Jasny Ommemie, jak głęboko w Kranor-Rill zapłynęła jej łódź?Wyglądało, że bardzo głęboko.Niewielki prąd poruszył jej łodzią.Rozglądając się dostrzegła tylko labirynt zalewów, prowadzących.kto wie, dokąd prowadzących? Wezbrane wody pokryły większość ławic błota, korzenie powietrzne cypryśników pogrążone były w wodzie; jaworowe zarośla zalewał płynny muł.Teres mogła tu zdryfować z tysięcy możliwych kierunków.Ze stoickim spokojem ujęła wiosła i zaczęła posuwać się przez cętkowaną pianą wodę.Dopóki wiosłowała przeciw prądowi, jej kurs musiał prowadzić na zewnątrz bagniska.Niestety w tym miejscu prąd był taki nikły, że nie była pewna jego kierunku, a nawet jego istnienia.Niespokojny sen prawie nie zmniejszył jej zmęczenia.Wkrótce plecy i ramiona miała sztywne z bólu.Dla człowieka nienawykłego wiosłować, łódź była ciężka.Ale tutaj groziło jej wielkie niebezpieczeństwo, zmusiła więc swe oporne ciało do wiosłowania, wiosłowania, wiosłowania.Jeden z zalewów okazał się ślepą uliczką.Zaklęła gorzko, zmuszona do zawrócenia z drogi.Jej rozmiękczone deszczem dłonie zaczęły ocierać się i pokrywać bąblami od wioseł.Trochę pomogło, gdy owiązała ich uchwyty pasami jedwabiu, oddartymi z przepaski biodrowej.I nagle dziób uderzył w jakąś podwodną przeszkodę, wstrząsając łodzią.Rozszerzonymi ze zdziwienia oczami wpatrzyła się w deski.Z ulgą stwierdziła, że żadna nie została złamana.Ale łódź wyglądała jak zawieszona nad czymś -jak? Z pewnością nie wpadła na żadną łachę błota.Pomimo swego opanowania Teres wrzasnęła na widok dłoni z błonami pływnymi, uderzających w burty.Jak wywołane magicznie demony, Rillyti powstali z błotnistych głębin moczaru.Ilu? Dziesięciu, piętnastu.co za różnica? Otaczali jej łódź, okrążali z pluskiem, zostawiając smugi piany, wstawali zza plątaniny korzeni cypryśników, wyślizgiwali się z ociekających wilgocią zarośli na błotnistych płyciznach.Łódź zakołysała się gwałtownie.Teres rzuciła wiosła i skoczyła po miecz, leżący tuż pod ławką dziobową.Nagły przechył prawie wywrócił łódkę, cisnąwszy oszołomioną Teres na dno.Próbowała podnieść się na nogi, ale prawie wypadła za burtę, gdy łodzią zatrzęsło znowu.Płetwiasta dłoń wystrzeliła zza burty i chwyciła ją za ramię.Teres warknęła ze zwierzęcą nienawiścią, waląc pięścią unieruchamiającą ją łapę, zatapiając zęby w jej śmierdzącą, łuskowatą skórę.Dłoń tylko mocniej się zacisnęła, wbijając pazury w jej ciało.Łódź przechyliła się mocno i przewróciłaby się, gdyby jej nie unieruchomiły płetwiaste dłonie.Na rufę chlapiąc wodą wygramolił się Rillyti i wybałuszył na nią szkaradne, wyłupiaste oczy.Teres wpadła w szał.Szarpała za szponiaste palce, które ją więziły i prawie wywichnęła sobie ramię, desperacko próbując dosięgnąć miecza.Leżał ledwie o cale od jej wyciągniętych palców.Następny płaz już sięgnął po nią.Zaczęła dziko kopać gołymi nogami.Walczyła drapiąc i gryząc jak zwierzę.Lecz jej pięści były bezużyteczne przeciw pancernym skórom.Jeszcze jeden płaz wpełzł do łodzi i unieruchomił jej ręce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]