[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z płonącą twarzą wyszła powoli na schody.To upokarzające, że musi znosić podobne poniżenie.Już miała zawrócić i rzucić mu to wszystko w jego chichoczącą gębę, ale się opanowała.Była już w połowie schodów, gdy usłyszała za sobą odgłos kroków, a odwróciwszy się raptownie, zderzyła się z nadbiegającym Dougalem.- Zapomniała pani zabrać swój ołówek - powiedział zakłopotany, odzyskując równowagę.Wzięła ołówek i w milczeniu spojrzała na chłopca.Patrzył teraz na nią ze współczuciem.- Zaostrzyłem go dla pani - oświadczył czerwieniąc się po uszy.Następnie, zanim zdołała przemówić, dodał: - Niech sobie pani nic nie robi z Lennoxa.On zawsze w takim złym humorze w poniedziałek rano.Doskonale sobie pani da radę! - Odwrócił się szybko i skacząc po trzy schody naraz, zniknął.Stała przez chwilę, po czym usta jej drgnęły, czoło się rozchmurzyło i z lekkim uśmiechem wyszła na ulicę.Był piękny, pogodny ranek, a świeżość jego potęgowało jeszcze tchnienie wczesnego w tym roku mrozu.Wiatr harcujący po ulicy popychał Łucję ku stacji.Nagle przejście z dusznego kantoru w jasność dnia poprawiło jej nastrój.Wokół płynął wartki prąd miasta, gwarem rozbrzmiewały roje ulicy: konie ciągnęły naładowane wozy, z ciężkim łoskotem toczyły się różnobarwne tramwaje, szybko turkotały kabriolety, a wszystko tchnęło jakąś żywotną siłą, którą Łucja bezwiednie się rozkoszowała.Porwana przez ten mknący prąd, słyszała stłumioną, nieustanną wrzawę miasta, przerywaną trąbieniem holownika na pobliskiej rzece, gwizdem lokomotywy, pokrzykiwaniem domokrążcy pchającego swój wózek.Przeszła przez jezdnię i skręciła na Argyle Street.Na chodniku panował tu jeszcze większy tłok, ruch uliczny był jeszcze bardziej utrudniony.Weszła na stację Queen Street, minęła mętnie oświetlony, górny peron pod szklanym dachem i po schodach, wśród kłębów dymu, przesłaniającego ociekające wilgocią żelazne słupy, dostała się na dolny peron.Wsiadła do pociągu, odjeżdżającego do Linton, i w czasie jazdy uczuła nagle przypływ energii, powzięła decyzję.Znów pomyślała: muszę zapomnieć o przeszłości.Mam Piotrusia.i przyszłość.Dojechawszy do celu, odetchnęła głęboko i skierowała się ku miastu - na twarzy jej malowało się skupienie.Linton było miastem ruchliwym.W powietrzu rozbrzmiewał huk tysięcznych młotów, nieustanny stuk wbijanych nitów i łoskot z kuźni, gdzie wyrabiano szyny, na tle nieba rysowały się niewyraźne kontury na pół wykończonych statków rojące się od robotników, podobnych z tej odległości do mrówek, gigantyczne żurawie wyciągały potężne ramiona, z których zwisały ogniwa łańcuchów, grubych jak uda mężczyzny.Po drugiej stronie drogi, u bram przystani sapała ciężka lokomotywa, pozostawiając za sobą postrzępioną chorągiew dymu.Ziemia drżała pod jej ciężarem.Wszystko tu było chropawe i mocne, surowe jak ta rozkopana glina, w której kopano właśnie fundamenty pod nowe domy.Ale Łucję to podniecało.Uderzenia stali o żelazo, syk pary, skrzypienie dźwigów, zgrzyt wind - Łucja chłonęła wzrokiem ten nowy dla niej widok, przejęta bijącą z niego siłą.Czuło się, że wszyscy tu dążą do określonego celu, a ona również miała cel w życiu: nie samo tylko handlowanie wstrętną margaryną - lecz coś wyższego, żywotnego, silnego.Na rogu High Street i wąskiej uliczki prowadzącej ku przystani, odwiedziła swego pierwszego klienta - piekarnię z upstrzoną przez muchy małą szybą wystawową, za którą umieszczono szereg chlebów i dwa szklane okrągłe talerze.Jeden był pusty, na drugim leżały jakieś wymyślne tłuste ciasta: dziwny kwiat, wyrosły na ściętym pniu, nad oknem widniał napis: "Danl.Harbottle i synowiec".Nigdy nie zapomni tej firmy ani tej chwili.Nazwisko Harbottle górowało nad innymi, a dla niej też miało wielkie znaczenie, gdy stojąc przed wystawą, przez zielonawoniebieskie szyby przyglądała się postaci mężczyzny za ladą.Stał zadumany na jednej nodze, butem drugiej pocierając umęczoną łydkę.Obnażone ręce, powalane zaschniętym ciastem, oparł na ladzie, górną część ciała osłoniętą fartuchem przechylił w tył, a cienką szyję wyciągnął do góry.Stał zamyślony, niemal jak bocian.Czy to synowiec właściciela we własnej osobie? Nie było to ważne.Widziała w nim swoją najbliższą ofiarę, i ze stanowczą miną weszła do sklepu.- Dzień dobry, panie Harbottle - powiedziała.- Przychodzę od Lennoxa.- Jej zachowanie było śmiałe, proste, lecz nieustępliwe.- Czy ma pan dla mnie dziś jakie zamówienie? - spytała odważnie.Cieniu nienatarczywego Andrewsa! Gdzież, ach gdzież podziała się twoja rada, by skromnie wejść do sklepu i skromnie rozpocząć chytrą rozmowę o pogodzie?- Zamówienie? - powtórzył.Od czwartej rano tkwił w tej ciemnej piekarni, drzemiąc leniwie, gdy tymczasem córka jego jadła na górze śniadanie.Popatrzył na Łucję oszołomiony, jakby nie dowierzając własnym uszom i oczom.Otworzyła swój notatnik.- Odtąd ja będę przychodzić do pana - oświadczyła ze sztuczną pewnością siebie.- Jak pan widzi, objęłam posadę po moim mężu.Wciąż jeszcze wpatrywał się w nią.Wreszcie błysk zrozumienia rozświetlił jego umączoną twarz.- Rozumiem! Rozumiem! - zawołał.- Po tym młodym człowieku! Aha, i pani ma teraz tę posadę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]