[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.John zaskoczony spojrzał na niego.Paul siedział za biurkiem, kręcił w dłoniachdługopisem i wyglądał na nieco rozdrażnionego.- Co?- Ja uważam to wszystko za jeden wielki bullshit - powiedział Paul.- To przecieżcałkowicie obojętne, czyim potomkiem jesteś i jakie wizje ktoś miał kiedyś.Liczy sięterazniejszość.Masz teraz po prostu na karku ten majątek i ten koncern, i musisz się z tym jakośuporać.Co też innego miałby wymyślić twój kuzyn? Na Boga, on miał szesnaście lat.Co w tymwieku wie się o życiu?- Co w tym wieku wie się o życiu? - John podniósł się.- Pokażę ci, co Lorenzo w tymwieku wiedział o życiu.- Rzucił się do swego biura, przegrzebał jedną z szuflad w poszukiwaniuobu artykułów do szkolnej gazetki i zrobionych przez siebie tłumaczeń, i wrócił z nimi do Paula.- Proszę.Przeczytaj to.Paul przeczytał.Czytał, na początku się uśmiechając, potem coraz bardziej, marszczącczoło, aż w końcu mruknął: - Hmm.- I co? - dopytywał się John.- Genialne, prawda?- Nie wiem.Brzmi trochę tak jak jeden z tych pamfletów, które starają się udowodnić, żeEinstein nie miał racji albo że teoria ewolucji musi się mylić.Na Times Square wciskają ci takiedo ręki różne oszołomy ze sfilcowanymi brodami i błyskiem szaleństwa w oku.Odsunął arkusze na bok, jakby obsiadły je pchły.- Dlaczego? - powiedział do niego John.- Powiedz mi, co się nie zgadza.Ja to czytałem.Wytwarzanie pieniędzy tak działa.O banku centralnym i bankach komercyjnych.Lorenzo tegonie wyjaśnił, ale ja przecież znam reguły gry z mojego własnego banku: ktoś zakłada konto i wpłaca pieniądze, ja pożyczam je komuś, kto znowu wpłaca je do mnie, i znów mogę je komuśpożyczyć, i tak bez końca.Tak powstaje coraz wyższy stan rachunków, który uważa się zapieniądze.To się przecież zgadza, prawda?- Tak - niechętnie skinął głową Paul.- Ale to, co on mówi, nie jest napisane w książkach, które czytałem.A przecież to jasnejak na dłoni.Gdyż wraz z dobrami na rachunkach muszą powstawać odsetki.Zawsze, koniecznie.I dalej, w następstwie odsetek, więcej długów niż dóbr.Ten cały system jest jednokierunkowy.Trzeba go napędzać coraz dalej, a im bardziej człowiek się stara, tym bardziej zbliża się dozguby.Efekt śnieżnej kuli.Paul Siegel zamrugał poirytowany.- Nie wiem.To dość nieortodoksyjny punkt widzenia.To sprzeczne z wszystkim, czegosię uczyłem.- To dla mnie jasne.- John opadł z powrotem na fotel.- I choćbym się nie wiem, jakstarał, nie wiem, co z tym począć.Przez chwilę panowało milczenie.Cichy szelest dobiegający od biurka zdradził, że Pauljeszcze raz czyta tekst.- Masz tylko dwie alternatywy - stwierdził w końcu.- Albo gospodarka pieniężna, zwszystkimi jej zaletami i wadami, albo powrót w takiej czy innej formie do handlu wymiennego.Który ma głównie wady.To znaczy, w porządku, można sobie wyobrazić, że dziś ze wszystkimitymi komputerami i Internetem dałoby się zrobić to, co dawniej nie było możliwe.Ale, prawdęmówiąc, brak mi fantazji, żeby wyobrazić sobie szczegóły.- Wierzysz - spytał John - że mając genialną alternatywę do systemu wymiany pieniężnej,mielibyśmy w ogóle dość władzy, by wprowadzić to w życie?- Nie - bezzwłocznie odpowiedział Paul.- Największy koncern świata? Największy prywatny majątek wszech czasów?- Nigdy w życiu.W takim wypadku cały świat by się zjednoczył.Przeciw tobie.- Tak - skinął głową John i odchylił głowę do tylu, na oparcie.- I ja tak myślę.W czaszce mu tętniło.Czuł się zle, trochę tak, jakby coś przeoczył, jakiś związek, jakiśważny szczegół, nie mógł tylko wymyślić, co.Ale może po prostu będzie chory.Dotknął czoła.No cóż, nic dziwnego, po ostatnich tygodniach pełnych stresu.Wstał.Na zewnątrz jużzmierzchało. - Idę do domu - powiedział.Paul spojrzał na niego zaskoczony.- yle się czuję.Lepiejnapiję się ziołowej herbaty i pójdę wcześnie do łóżka.- Och - powiedział Paul.- Zrób tak.- Uniósł w górę tłumaczenia.Mogę je zatrzymaćjeszcze na jakiś czas? Może coś wymyślę.- Jasne, nie ma sprawy.Uratujemy świat innym razem.Kiedy zajechali przed zamek,przywitał ich wstrętny śnieg z deszczem.- Czy mam wjechać przez garaż, sir? - spytał szofer.Tym sposobem dotarłby do domusuchą stopą, ale musiałby pokonać niezliczone schody, co w tej chwili wydawało się Johnowigorsze niż pięć kroków w deszczu.- Nie - powiedział.- W porządku.Wewnątrz kamerdyner odebrał od niego wilgotny płaszcz, podał mu podgrzany ręcznikdo włosów i, kiedy John się osuszył, grzebień i lustro [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl