[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oczywiście, nie zębami, ale posypały się iskry i poparzyły mi czubki palców.Kiedy wyjąłem je z ust, wyglądały na przypalone.— A niech to —mruknąłem i cofnąłem się kilka kroków.— Bez urazy, drzewo.Myślałem, że chciałobyś nam pomóc.Miałem niejasną świadomość, że w pobliżu Milczka wyrósł menhir.Po chwili pojawiło się ich więcej.Coś uderzyło mnie z siłą równą podmuchowi wywołanemu przez wieloryba lecącego na wysokości stu stóp.Upadłem.Zalały mnie fale mocy, myśli.Próbowałem podczołgać się do Pani.Wyciągnęła rękę, lecz nie odważyła się przekroczyć tej granicy.Część mocy zaczęła wywierać presję na mój umysł.Miałem wrażenie, że znalazłem się w pięćdziesięciu świadomościach naraz i płynąłem z nimi przez świat.Nie, przez Równinę.I było ich więcej niż pięćdziesiąt.Kiedy wymieszały się, połączyły w jedną.osiągnąłem świadomość menhira.Potem wszystko zniknęło.Młot mocy przestał uderzać w ko­wadło, którym byłem.Czołgałem się w kierunku koca, choć wiedziałem, że nie zapewni mi prawdziwego bezpieczeństwa.Wreszcie dotarłem do niego, złapałem oddech i dopiero wtedy obejrzałem się na drzewo.Jego liście szeleściły rozpaczliwie.— Co się stało?— Po prostu powiedział mi, że robi, co może, ale nie dla nas, tylko dla swoich istot.Że powinienem iść do diabła, zostawić go w spokoju i nie drażnić go, bo ma mnie w głębokim poszanowaniu.O rany.Obejrzałem się, żeby sprawdzić, jak Milczek przyjął moją potyczkę.— Ostrzegałam.— Również obejrzała się.— Myślę, że możemy mieć kłopoty.Może rozpoznali cię.Prawie wszyscy wyszli z Dziury i podążali w naszą stronę.Z ziemi wyrastało coraz więcej menhirów, a wędrujące drzewa utworzyły wokół nas krąg.Byliśmy bezbronni, ponieważ Pupilka także wyszła i znów znaleźliśmy się w zasięgu jej pola.Ubrana na biało, wyprzedziła Elma i Porucznika i szła w moją stronę.Milczek stanął tuż obok.Potem nadeszli Jednooki, Goblin, Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch.Cała czwórka nadal miała na sobie podróżny kurz.Już od kilku dni byli na Równinie, a mi nie wspomniano ani słowem.Czułem pętlę zaciskającą się na mojej szyi.Przez piętnaście sekund stałem z otwartymi ustami.— Co my robimy? — wykrztusiłem w końcu.Ku mojemu zaskoczeniu, Pani ujęła moją dłoń.— Założyłam się i przegrałam.Nie wiem.To twoi ludzie.Och! — Zmrużyła oczy, a w jej spojrzeniu pojawiło się napięcie.Potem na jej ustach pojawił się nikły uśmiech.— Rozumiem.— Co?— To cień czegoś, czym zajmuje się mój mąż.Manipulo­wano tobą bardziej niż ci się zdaje.Przewidział, że zostanie zdemaskowany z powodu swojej pogody.Kiedy schwytał twojego Kruka, postanowił zwabić do niego twoją wiejską dziewczynę.Tak.Myślę.Chodź.Moi starzy kamraci nie wyglądali wrogo, lecz zagadkowo.Krąg zacieśniał się.Pani ponownie chwyciła mnie za rękę i zaprowadziła pod osłonę Starego Ojca Drzewa.— O Starożytny, pozwól, by zapanował między nami pokój, którego przestrzegasz.Nadchodzi ten, którego pamiętasz z da­wnych czasów — szepnęła do niego, a potem do mnie: — Na świecie jest wiele starych cieni.Niektóre czerpią energię ze świtu.Nie dość duże, rzadko przyciągają uwagę, jak mój mąż czy Schwytani.Duszołap miała służących, którzy żyli jeszcze przed drzewem.Pogrzebano ich razem z nią.Mówiłam ci, że rozpoznałam sposób, w jaki zostały zmasakrowane tamte ciała.Stałem w krwawej poświacie zachodzącego słońca i niczego nie rozumiałem.Równie dobrze mogłaby mówić w języku UchiTelle.Pupilka, Milczek, Jednooki i Goblin podeszli prosto do nas.Elmo i Porucznik zatrzymali się o rzut kamieniem, a Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch wtopili się w tłum.— Co się dzieje? — Zamigałem do Pupilki, wyraźnie prze­straszony.— Też chcielibyśmy wiedzieć.Odkąd Jednooki, Goblin i Tropiciel znaleźli się na Równinie, otrzymywaliśmy od menhirów poprzekręcane, bezsensowne raporty.Jednooki i Goblin potwierdzili wszystko, co mi powiedziałeś.dopóki wasze drogi nie rozeszły się.Spojrzałem na obu moich przyjaciół — nie byli przyjaźnie nastawieni.Ich oczy były zimne i szkliste, jakby krył się za nimi ktoś inny.— Kompania — zawołał Elmo.W oddali, na pokładach dywanów-łodzi, krążyła para Schwytanych, ale nie zbliżali się.Dłoń Pani drgnęła gwałtownie.Z pewnością nie z ich powodu, ponieważ trzymali się w bezpiecznej odległości.Najwyraźniej miała kłopoty z samokontrolą.— Więcej niż jedna para rąk maczała w tym palce — po­wiedziałem.—Milczek dotarł do sedna sprawy i teraz wszystko chcecie zwalić na mnie.— W cesarstwie krąży plotka, że sprzedałeś się — od­powiedział gestykulując.— Że przywiozłeś tu kogoś wysoko postawionego, by zamordował Pupilkę.Może nawet jednego z nowych Schwytanych.Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.Plotkarze nie mieli odwagi powiedzieć całej prawdy.Mój śmiech przekonał Milczka.Dobrze mnie znał.Przypu­szczam, że właśnie dlatego to on mnie obserwował.Pupilka również odprężyła się.Lecz Jednooki i Goblin nie zmiękli.— Co jest z tymi chłopakami, Milczku? Wyglądają, jak zombi.— Mówią, że ich sprzedałeś.Że Tropiciel cię widział.Że jeśli.— Bzdura! Gdzie, do diabła, jest Tropiciel? Dajcie tu tego dużego, głupiego sukinsyna i niech sam powie mi to w twarz!Ściemniało się.Gruby pomidor słońca skrył się za wzgórzami.Czułem ciarki przebiegające mi po plecach.Czyżby to przeklęte drzewo zamierzało urządzić kolejną pokazówkę?Gdy tylko o nim pomyślałem, poczułem silne zainteresowa­nie ze strony Starego Ojca Drzewa oraz rodzaj sennego sza­leństwa łączącego.Nagle menhiry zamigotały.Były wszędzie, nawet wzdłuż potoku, gdzie rosły gęste krzaki.Rozległ się skowyt psa.Milczek zagestykulował do Elma, ale nie wychwyciłem, o co chodzi, ponieważ odwrócił się do mnie placami.Elmo pobiegł sprawdzić, co było powodem zamieszania.Menhiry błyskawicznie uformowały ścianę, odcinając drogę ucieczki.Tropicielowi i Psu Zabójcy Ropuch! Tropiciel spra­wiał wrażenie zakłopotanego, a kundel próbował umknąć między głazami, lecz nie pozwoliły mu.Nasi ludzie musieli odsunąć się, by uniknąć zmiażdżenia.Menhiry otoczyły Tropiciela i Psa Zabójcę Ropuch zwartym kręgiem.Kundel zawył rozpaczliwie, podwinął ogon pod siebie i skrył się za swym panem.Stali zaledwie dziesięć stóp od Pupilki.— O, bogowie — mruknęła Pani i tak mocno ścisnęła moją rękę, że omal nie krzyknąłem.W liściastej czuprynie Starego Ojca Drzewa eksplodowało jądro zmiennej burzy.Miała olbrzymi zasięg i była przerażająca.Pochłonęła nas wszystkich z taką gwałtownością, że nie pozostawało nam nic innego, jak poddać się jej.Kształty zmieniały się w zastraszającym tempie.Tylko stojący najbliżej Pupilki pozostali tacy sami.Tropiciel krzyczał, a Pies Zabójca Ropuch nie przestawał wyć.Strach toczył ich jak rak.Zmieniali się najbardziej ze wszystkich — w identyczne, dzikie i krwiożercze potwory, jak te, które widziałem już w czasie wyprawy na zachód.Pani krzyknęła coś.Słowa zginęły w szalejącej burzy, ale uchwyciłem wyraz triumfu na jej twarzy.Znała te kształty.Popatrzyłem na nią.Nie zmieniła się.Wydawało się to niemożliwe.Ta kreatura, w której durzyłem się od piętnastu lat, nie mogła być prawdziwą kobietą.Pies Zabójca Ropuch rzucił się w paszczę burzy, obnażając potężne kły i próbując dosięgnąć Panią.On też ją znał.Chciał skończyć z nią, póki była bezradna.Tropiciel kroczył za nim niezgrabnie, równie zmieszany, jak w ludzkiej postaci.Jedna z gałęzi Ojca Drzewa wystrzeliła w dół i uderzyła Psa Zabójcę Ropuch w sposób, w jaki człowiek używa kija, polując na królika.Pies Zabójca Ropuch trzykrotnie próbował kontr­atakować i trzykrotnie przegrał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl