[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Motyw& powtórzył Maurycy, zwracając się do starego komendanta. Nie mógł pango znalezć, więc w końcu dał pan sobie spokój i skupił się już tylko na zaginionym dziecku.Taknaprawdę, nie wiem, na co pan liczył.Tamten wypił na raz zawartość szklanki, podniósł się, przesunął wzrokiem po całymwnętrzu i zatrzymując go na książce Maurycego, powiedział: Cały czas na przewrotność losu.Wystarczyłoby, żeby pana zabrakło na wczorajszejimprezie w Magnolii& Albo żeby pan nie napisał tej książki.&&&Marlena, w niebieskiej sukience, pięknej i niewiarygodnie prostej, biorąc pod uwagę to,spod czyjej wyszła ręki, patrzyła na przepiękny ikonostas, przenosząc wzrok z jednego fragmentuna drugi, a na koniec, przechyliwszy lekko do tyłu głowę, zerknęła na dwa anioły, którewyglądały z rogów kopuły, zamykającej całość.Każdej niedzieli, z wyjątkiem okresu choroby,przychodziła do tej starej cerkiewki, teraz katolickiej świątyni, siadała między braćmi w ostatniejławce, a więc nigdy nie widziała ołtarza z tak bliska.Nigdy też nie przyszło jej do głowy, że tedwa anioły, w porównaniu z każdym innym detalem ikonostasu, są o wiele za duże.Tak jakbywyszły spod ręki całkiem innego artysty, przywiązującego małą wagę do czegoś takiego jakproporcje.Zresztą może tak i było.Obok niej stał jeden z braci, za nią drugi i Doris w roli starszej, w pierwszej ławce zaśCzesia, która nie zgodziła się świadkować, mówiąc, że jeszcze nie upadła na głowę, żeby w tymwieku i jako wdowa, a także Olga z Adamem, Małgośka i Tuśka& Byli więc wszyscynajważniejsi ludzie w jej tutejszym życiu.Córce wypadła jakaś niespodziewana sprawaw Londynie, ale obiecała przyjechać za dwa tygodnie na dłużej.Marlena jeszcze raz objęła wzrokiem cały ikonostas od lewej strony do praweji na sekundę przymknęła oczy, nie wierząc, że stoi tu, gdzie stoi, i dzieje się to, co się dzieje.Niech się dzieje, co chce, zdecydowała, zdając sobie sprawę, że to ostatni momentna powstrzymanie tego szaleństwa nawet jeśli nie ma to nic wspólnego z rozsądkiem.Alboz tak zwaną przyzwoitością.Dziesięć minut wcześniej, gdy na czele małego orszaku, do którego jakby nigdy niczaczęli dołączać miejscowi ludzie, dotarła piechotą ze swojego domu z narzeczonym u boku,do wzgórza z cerkiewką, z czarnego mercedesa, zaparkowanego nieopodal, wysiadło dwóchmężczyzn w ciemnych garniturach i takich samych okularach.Zagrodzili im drogę, pytając, któryto Borys Wilczewski.Olaf lub Borys po raz pierwszy tego nie wiedziała, bo jakoś tak sięzakręcili koło niej, jeden podniósł upuszczone kwiaty, a drugi podtrzymywał ją pod ramię, żebysama nie upadła zapytał bez zdziwienia w głosie: Pod kościołem, panowie? To nie można było w domu? Byliśmy w domu padła odpowiedz. Ale tam zastaliśmy tylko komputery. A pochwili jakby dla usprawiedliwienia dodali: Nie było zamknięte.Bracia znowu jakoś tak się zakręcili, ten tu, drugi tam i gdy skołowana już do resztyMarlena chciała krzyknąć, co tu się dzieje, jeden z nich powiedział: Ja jestem Borys.Jeden z mężczyzn mignął mu przed nosem jakąś odznaką. Może pan to udowodnić? To znaczy? Jakiś dowód tożsamości, człowieku. Nie chodzę do kościoła z dowodem tożsamości.Tu nie muszę jej nikomu udowadniać.Co trzeba było, ksiądz już wpisał w papiery& To tak propos& Jestem świadkiem na ślubiebrata Olafa.Jeśli panowie pozwolą&Mężczyzni zerknęli na siebie w jednej chwili, a w drugiej jednocześnie skinęli głowami.Orszak ruszył do cerkwi.W całkowitym milczeniu.Najmniejszego szmeru, o dziwo, nie byłosłychać.Gdy podeszli do ołtarza i ksiądz powitał ich uśmiechem, zapraszając gestem o krok dalej,obaj nachylili mu się do ucha, Borys do jednego, Olaf do drugiego, i coś mu tam szepnęli,a potem wrócili na swoje miejsca.Marlena wreszcie oderwała uwagę od ikonostasu, przechyliła głowę na prawo i spojrzaław oczy miłości swojego życia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]