[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdawał się nie mieć końca.Skrzy-dlaci z wolna zdawali sobie sprawę, że nadchodzi era panowania Wielkiego Mro-ku.Walka trwała.Wrzask, huk i zgiełk bitewny były tak głośne, że docierały aż do szta-bu, uniemożliwiając porozumiewanie się.Gabriel zauważył Nuriela, swegofioletowowłosego adiutanta, dopiero gdy tamten zaczął szarpać go za rękaw. Gabrielu, rzuć rydwany! głos adiutanta ochrypł od krzyku.Archanioł zwrócił ku niemu szalone, załzawione od kurzu oczy. Nie! ryknął i natychmiast przestał go widzieć.Huk jakiejś pobliskiej eksplozji wstrząsnął powietrzem.Jedno z mniejszychluster pękło, odłamek skaleczył Gabriela w policzek.Nie zwrócił na to uwagi.Nuriel uczepił się rękawa dowódcy. Teraz! krzyczał. Rzuć rydwany! Nie! Za wcześnie! Archanioł wyszarpnął ramię z uścisku.Twarz Nuriela wykrzywiał bolesny grymas. Brama! krzyczał. Zagrożona! Patrz!303Dzgnął palcem w mikroskopijny punkt na zbiorczym zwierciadle.Gabrielwlepił tam spojrzenie załzawionych, opuchniętych oczu. Zbliż rozkazał. Na Jasność! jęknął w chwili, gdy obraz nabrałostrości. Masz rację! Rydwany pod drugą bramę! Natychmiast! ChorągiewNekiasza, Zegiela i Sentela też! Wiem, że są związani walką, ale mają się przebić!Brama zagrożona!* * *Ziemia przy drugiej bramie nie przypominała już dna popielnika.Zmieniła sięw krwawe błoto.%7łołnierze umierali, depcząc po trupach towarzyszy.DekurionAzariusz, który przejął dowodzenie na tym odcinku, jako najstarszy stopniemz tych, co ocaleli, porzucił po wielu wysiłkach martwe oko dnia.Aączność niedziałała.Amunicja była na ukończeniu, a wróg nieustannie zasypywał barykadęgradem pocisków.Wyglądały niepozornie.Jak czarne, szklane śliwki, lecz w mo-mencie trafienia w cel rozpryskiwały się na mnóstwo drobnych odłamków.Każdyz nich, jeśli tylko zagłębił się w ciało obrońcy, natychmiast zaczynał wżerać sięcoraz bardziej, koziołkując bądz wirując, aż docierał do serca czy innego ważnegoorganu i rozrywał go.Aniołowie umierali w męczarniach.Jedyną szansą było na-tychmiastowe rozoranie skóry i mięśni, żeby wydłubać pocisk.Ciśnięty na ziemięspalał się z sykiem.Niektórym się udawało, innym nie.Azariusz miał już czterypodobne rany.%7łołnierze Cienia kryli się w mroku i nieustannych kłębach dymu.Dekurionzastanawiał się, czy w ogóle istnieją.Może to sama ciemność ciska w nich zatruty-mi owocami ze szkła? Wielkie, samonaprowadzające pociski, podobne do małychkomet, które śmigały z chichotem w powietrzu, żeby zalać wrogów wodospademognia, trzymały jeszcze przeciwnika na dystans, ale ich zapas się kończył.Niemal bezszelestnie w okopie wylądowała kolejna śliwka.Tym razem nierozprysła się na barykadzie, wpadła dokładnie pomiędzy obrońców.Tańczyła poziemi, wirując.Azariusz gapił się na pocisk jak sparaliżowany.Zabije nas wszyst-kich, jeśli tu wybuchnie, pomyślał.I kto wtedy przejmie dowodzenie nad pozosta-łymi? Czas się zatrzymał, ułamki sekund przemieniły w wieczność.Ośmiu żołnie-rzy w okopie patrzyło na taniec bezmózgiego, szklanego boga, który zadecydowało ich losie.Naprawdę nikt nie zauważył, kiedy Rekiel pochwycił pocisk.Chciałgo odrzucić, ale widocznie w ostatniej chwili zrozumiał, że nie zdąży.Może po-czuł w dłoni wibrację rodzącej się eksplozji, może pojął, że czas się skończył?Ręka anioła nie wzniosła się do zamachu.Przytulił obłą, czarną śmierć do siebiei upadł na ziemię.Nie usłyszeli odgłosu wybuchu, tylko krzyk Rekiela.%7łył, na litość Pańską,wciąż żył i wił się w konwulsjach, od środka rozdzierany na strzępy.Straszne304oczy, które zdawały się stare jak świat, na sekundę spoczęły na twarzy Azariusza.Usta umierającego krzyczały nieustannie, ale dekurion słyszał tylko to, co mówiłyoczy.Ognisty miecz świsnął w powietrzu.Rekiel znieruchomiał.Azariusz opuściłbroń.Widział, był pewien, że widział, ruch warg martwego żołnierza, z którychodczytał przesłanie: Niech cię Jasność błogosławi, synu.* * *Skrzydlaci z chorągwi Zegiela i Nekiasza czynili to, co im rozkazano.Próbo-wali się przebić.Ale zamiast posuwać się naprzód, ginęli.Czarna ława piechurówCienia napierała ze wszystkich stron.Wydawało się, że w miejsce jednego zabite-go natychmiast wyrastają dwaj nowi.Jak kły smoka ze smoczej ziemi.Płomiennemiecze, rozgrzane do białości, topiły pancerze, rozcinały przeciwników niemal napół już przy pierwszym ciosie, ale matowe, dziwne miecze żołnierzy Mroku zada-wały aniołom równie dotkliwe straty.Rana zadana mieczem Ciemności czerniałanatychmiast, a poważnie cięty skrzydlaty jakby zapadał się w sobie, wysychał,martwiał.Krew nie krzepła, nawet draśnięcie mogło oznaczać wykrwawienie naśmierć.Chorągiew Zegiela topniała coraz szybciej.Czarni, ponurzy piechurzy zgnia-tali ją jak pustą puszkę.Skrzydlaci z chorągwi Nekiasza twardo nie pozwalali ro-zerwać swoich szyków, odpierali ataki zbici w jeden blok, lecz aniołowie Zegielazbyt rozciągnięci, za mało liczni, pozwolili żołnierzom Siewcy rozerwać linię.Bronili się teraz w małych grupach, już bez nadziei, że przebiją się gdziekolwiekindziej niż w zaświaty.Okrwawieni, poranieni, czarni od błota i skrzepłej posoki,pragnęli tylko jednego.Odchodząc w nicość zabrać z sobą chociaż kilku jeszczeżołnierzy Siewcy.Złote, sypiące iskrami ostrza śpiewały w powietrzu.Gdy spo-tykały szare, matowe klingi przeciwnika odzywał się głęboki dzwięk, jakby głosdzwonu.Szczęk mieczy ogłuszał, brzmiał niczym oszalała toccata.Podzwonne dla chorągwi Zegiela, pomyślał Astaniasz, skrzydlaty z oddzia-łu Nekiasza.I dla nas, zapewne.Chorągiew Nekiasza także nie utrzymała szyku.Rozpadła się na dwie, wciąż zajadle walczące grupy.W powietrzu unosił się swądprzypalonego mięsa i słodki zapach krwi.Astaniasz zamachnął się mieczem, trzy-manym w lewej dłoni, bo w prawej stracił władzę z powodu głębokiej rany w bar-ku.Mignęła mu twarz ciętego przeciwnika.Zlepia czerwone jak węgle, ostre zębywyszczerzone w grymasie podobnym do karykatury uśmiechu.Astaniasz zamach-nął się znowu.Nie miał czasu zdać sobie sprawy, że wygląda jak lustrzane odbiciezabitego żołnierza Cienia.Usta rozciągał mu taki sam upiorny uśmiech kostuchy.Walczył.To on usłyszał pierwszy.Wśród wrzasków, szczęku broni, wybuchów, doszedłgo daleki odgłos jakby furkotania, jakby dziecięcego śmiechu.Nie uwierzył z po-305czątku.Bał się.To tylko omamy, myślał.Złudna nadzieja.Ale nie.Dzwięk przy-bliżał się, potężniał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]