[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.KOCMOAUCHGdy śródlistne trzepoty gilów i jemiołuchZmącą ciszy cmentarnej ustrój niezawiły -Cień z trudem z zaniedbanej wychodzi mogiły,Cały w rdzach i liszajach - podziemny kocmołuch.Słońce, grzejąc zmarłego, roztrwania po trawieZłote krzty - złote supły i złotsze podłużki,A on zmysłem nicości wyczuwa jaskrawie,Jak śmierć w słońcu - w kształt nikłej maleje śmiertuszki.Niezbyt pewny swej jawy i ufny snom niezbyt -Spogląda oczodołów próżnicą wierutnąW obłoków napuszyście wybujały Bezbyt,Poza którym nic nie ma, prócz tego, że smutno.66Lecz on smutek w pośmiertnej przekroczył podróży,Pierś wzbogacił weselem nowego żywota,A gdy mu nieśmiertelność zbyt modro się dłuży -Tka snowi wieczystemu wezgłowie ze złota !.Zazdroszczę mu, bo duszę do trosk ma niezdolną,Nie wie, co to jest - nędza i żal i pustkowie.Poznał przepych tajemnic! Niech wszystko opowie,Bo już - czas! Bo już dłużej przemilczać nie wolno!Lecz w chwili, gdy chcę zwiewne zadać mu pytaniaO słonecznych utrudach, o gwiezdnych mozołach,Widzę nagle, jak blednąc męczeńsko się słaniaTen zagrobnych ran pleśnią pokryty biedołach!.W gęstwinie - cieniścieje bezludzie i lśni tamZejście nieba na ziemię do drzew na uboczu -A ja patrzę w mrok jego spustoszałych oczuI nie pytam już o nic.Już o nic nie pytam.WIOSNATakiej wiosny rzetelnej, jaką w swym powiecieWidział Jędrek Wysmółek - nikt nie widział w świecie!Poprzez okno karczemne łeb w bezmiar wyraziłI o mało się w durną mgłę nie przeobraził!67Lecz umocnił się w karku i nieco przybladłszy,Abem pochwiał dla otuchy, i splunął i patrzy.Jego własna chałupa wraz z babą i sademOdwróciła się nagle nieproszonym zadem.Wieprz-znajomek, nie większy na pozór od snopa,Biegnie w skradzionych portkach Magdzinego chłopa.Ryj mu Lilią zakwita! Czar bije od przodu!I z wołaniem: Gdzie Magda? - pcha się do ogrodu!Wóz drabiasty, jaskółczej doznając uciechy,Z okrzykiem: Co ja robię? - frunął ponad strzechy.A wójt w ślad mu się jarzy to modry, to złotyI zębami przedrzeznia znikłych kół turkoty.Wywróconą na opak do rowu ulicąMknie Kachna i płonącą powiewa spódnicą.Wichrzy się i pokłębia i upałem bucha,Cała w ogniu i szumie! Pożar - nie dziewucha!Skry miota wedle woli - nie szuka powodu,I z szeptem: Moja wina! - dymi się od spodu!A Maciej - ten z przeciwka, co to brak mu klepki,Konno dybie w niebiosy wesoły i krzepki!68 Cały w różach i malwach, coraz nieznajomszyPyskiem w niebie wydziwia, jakby służył do mszy.Tuż obok, jak to bywa między błękitami,Przelatuje siedząco Pan Bóg z aniołami.A ten wrzeszczy od rzeczy i na koniu pstrokuTo skoczy, to zje malwę, to ginie w obłoku!AKTEONPowieść o Akteonie: wiosna szumi w borze.Podpatrzył w blask boginię, skąpaną w jeziorze.Za karę go w jelenia przedzierzgnęła mściwie.Pokrwawiła się wieczność o leśne igliwie!.Psy go własne opadły, szarpiąc, jak zwierzynę!Wpośród godzin istnienia miał taką godzinę!.Próżno bronił obcego, które boli, ciała!Zmierć go, psami poszczuwszy, z jeleniem zrównała.Próżno wzywał na pomoc dawnych towarzyszy,Nasłuchując ich kroków na pobrzeżach ciszy!Nikt nie poznał po głosie i po znoju rany,%7łe to człowiek - nie jeleń! Duch - upolowany!Nikt nie zgadł tajemnicy narzuconych wcieleń!Musiał być tym, czym nie był! I zginął, jak jeleń!I jam niegdyś był inny.Dziś jeszcze się złocę.A złociłem się bardziej.Zwiadkami - złe noce!69Pamiętam dawnych braci rozbłyskane twarze.Wówczas o czymś marzyłem.Dziś blednę, gdy marzę!Nikt nie umiał tak istnieć, jak ja, w tej godzinie,Gdym cię, Boże, podpatrzył! - Duch mój odtąd ginie!Przemieniony w człowieka za nędzę mej zbrodni,Dzwigam obce mi ciało w blask Bożej pochodni!I ginę śmiercią; obcą, co mym kościom przeczy.Inna mi się należy !.Nie chcę tej - człowieczej !.Ginę, w ludzką powłokę wsnuty, jak w płaszcz zgrzebny.Kto mnie pozna po płaszczu? Precz z nim!Niepotrzebny ! Kto mnie pozna po głosie, że to ja tak śpiewam?Milcz, glosie! Nie mój jesteś! Swego już nie miewam.Majacząc cudzych kształtów zgubną niepodobą,Nawet w śmierci godzinie nie mogę być sobą!Krwawą zmorę jelenia unosząc śród powiek,Próżno wołam o pomoc! - I ginę, jak człowiek!ALCABONBył na świecie Alcabon.Był, na pewno był!O brzóz przyszłość wiódł z mgłami walki nieustanne.Próżnię życia na karku dzwigał z całych sił! Tere - fere! - tak śpiewał,Gdy się śmierci spodziewał,Aż pokochał osiadłą na strychu Kuriannę.Dur go pchał wzwyż po schodach.Dur, na pewno dur!We łbie miał złote mroczki i srebrne zamiecie,70Gdy wspinając się ku niej, dawał baczny zórNa czar, co się po cichuTak utrwala na strychu,Jakby miejsca zabrakło gdzie indziej na świecie.W drzwi uderzył oburącz.W drzwi, na pewno w drzwi!Ktokolwiek w drzwi kołacze - niech wejdzie i kocha!Kurianna, jak Kurianna.Zni raczej, niż drwi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]