[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Reszta prezbiterium, cała nawa, drewniane empory i stalle tonęływ mętnym półmroku.Może to celowo, nie opędził się przed myślą Reynevan, może todlatego, by podczas modłów demeryci nie widzieli wzajem swych twarzy, by nie próbo-wali odgadywać z nich cudzych grzechów i występków.I porównywać ich z własnymi. Tutaj jestem.Dzwięczny i głęboki głos, który dobiegł od strony ukrytej między stallami wnęki,pobrzmiewał trudno było oprzeć się takiemu wrażeniu powagą i dostojeństwem.Ale prawdopodobnie było to jedynie echo, pogłos baldachimu sklepienia, kołaczący sięwśród kamiennych ścian.Reynevan podszedł bliżej.Nad roztaczającym nikłą woń kadzidła i pokostu konfesjonałem górował wizerunekświętej Anny Samotrzeciej, z Marią na jednym, a Jezusem na drugim kolanie.Reynevan273obraz widział, był bowiem oświetlony kagankiem.Oświetlając obraz, kaganek pogrążałokolicę w tym mroczniejszym mroku, toteż mężczyznę, który siedział wewnątrz konfe-sjonału, Reynevan widział jedynie w zarysach. Tobie tedy powiedział mężczyzna, budząc kolejne echa przyjdzie mi dzię-kować za szansę odzyskania swobody poruszania się, hę? Dziękuję zatem.Choć zdajemi się, że raczej więcej do zawdzięczenia mam pewnemu wrocławskiemu kanonikowi,nieprawdaż? I wydarzeniu, które miało miejsce.No, powiedz dla porządku.%7łebymbył zupełnie pewien, że rozmawiam z właściwą osobą.I że to nie sen. Osiemnasty lipca, rok osiemnasty. Gdzie? Wrocław.Nowe Miasto. Oczywiście potwierdził po chwili mężczyzna. Jasna rzecz, że Wrocław.Gdzieżby to mogło być, jeśli nie tam? Dobra.Zbliż się teraz.I przybierz przepisowąpozycję. Słucham? Klęknij.274 Zabito mi brata powiedział Reynevan, nie ruszając się z miejsca. Mniesamemu grozi śmierć.Jestem ścigany, muszę uciekać.A wcześniej załatwić kilka spraw.I kilka porachunków.Ojciec Otto zapewnił mnie, że ty zdołasz mi pomóc.Właśnie ty,kimkolwiek jesteś.Ale ani myślę klękać przed tobą.Jak mam cię zwać? Ojcem?Bratem? Zwij jak chcesz.Choćby wujem.Jest mi to głęboko obojętne. Nie do śmiechów mi.Mówiłem, brata mi zabili.Przeor rzekł, że możemy stądwyjść.Wyjdzmy więc, opuśćmy to smutne miejsce, ruszajmy w drogę.A w drodzeopowiem, co trzeba.Byś wiedział, co trzeba.I nie więcej niż trzeba. Prosiłem echo głosu mężczyzny zadudniło jeszcze głębiej byś uklęknął. A ja mówiłem: spowiadać ci się nie myślę. Kimkolwiek jesteś rzekł mężczyzna do wyboru masz dwie drogi.Jednątu, do mnie, na klęczki.Drugą przez klasztorną bramę.Beze mnie, ma się rozumieć.Nie jestem jurgieltnikiem, chłopcze, ani najemnym zbirem do załatwiania twoich sprawi porachunków.To ja, zakarbuj sobie, decyduję, ile i jakiej potrzeba mi wiedzy.Zresztą,rzecz jest również we wzajemnym zaufaniu.Ty nie ufasz mi, jakże tedy ja mogę tobie?275 To, że wyjdziesz z więzienia odszczeknął czupurnie Reynevan możeszzawdzięczać mnie właśnie.I ojcu Ottonowi.Sam to sobie zakarbuj i nie próbuj strugaćważniaka.I stawiać przed wyborami.Bo to nie ja, lecz ty stoisz przed wyborem.Alboidziesz ze mną, albo gnij tu dalej.Wybór.Mężczyzna przerwał mu głośnym pukaniem w deskę konfesjonału. Wiedz powiedział po chwili że trudne wybory nie są mi pierwszyzną.Grze-szysz pychą, mniemając, że się ich ulęknę.Jeszcze dziś rano nie wiedziałem o twoimistnieniu, jeszcze dziś wieczorem, jeśli trzeba będzie, o twym istnieniu zapomnę.Powta-rzam, a po raz ostatni: albo będąca wyrazem zaufania spowiedz, albo żegnaj.Pospieszsię z wyborem, niewiele czasu zostało do seksty.A tu surowo przestrzega się liturgiigodzin.Reynevan zacisnął pięści, walcząc z przemożną ochotą, by odwrócić się i wyjść,wyjść na słońce, świeże powietrze, zieleń i przestrzeń.Wreszcie przełamał się.Zdrowyrozsądek zwyciężył. Nie wiem nawet wydusił z siebie, klękając na wyślizganym drewnie czyjesteś kapłanem.276 To bez znaczenia w głosie człowieka z konfesjonału zabrzmiało coś na kształtdrwiny. Idzie mi tylko o spowiedz.Rozgrzeszenia nie oczekuj. Nie wiem nawet, jak cię zwać. Mam wiele nazwisk dobiegło zza kratki, cicho, ale wyraznie. Pod różnymiimionami zna mnie świat.Skoro mam szansę być światu przywrócony.Trzeba będziecoś wybrać.Wilibald z Hirsau? A może, hmm.Benignus z Aix? Paweł z Tyńca?Cornelius van Heemskerck? A może.A może.mistrz Szarlej? Jak ci się to widzi,chłopcze: mistrz Szarlej? No, dobra, nie rób min.Po prostu: Szarlej.Może być? Może, Przystąpmy do rzeczy Szarleju.* * *Ledwo masywne, iście godne twierdzy wrzeciądze strzegomskiego karmelu zatrza-snęły się za nimi z hukiem, ledwo obaj oddalili się od wysiadujących pod bramą żebra-277ków i proszalnych dziadów, ledwo weszli w cień przydrożnych topoli, Szarlej zaskoczyłReynevana totalnie i z kretesem.Niedawny demeryt i więzień, jeszcze przed chwileczką fascynująco tajemniczy, za-sępiony i dostojnie milczący, teraz ryknął nagle homeryckim śmiechem, dał jeleniegosusa w górę, rzucił się na wznak w chwasty i przez chwil kilka tarzał wśród zieleniniczym zrebak, przez czas cały rycząc i śmiejąc się na przemian.Wreszcie na oczachosłupiałego Reynevana jego niedawny spowiednik machnął kozła, zerwał się i uczy-nił w stronę bramy wielce obelżywy gest na zgiętym łokciu.Gest poparty został długąlitanią krańcowo nieprzyzwoitych przekleństw i wyzwisk.Kilka dotyczyło przeora per-sonalnie, kilka strzegomskiego klasztoru, kilka zakonu karmelitów jako całości, kilkamiało wymiar ogólny. Nie sądziłem Reynevan uspokoił konia, spłoszonego występem że tak tambyło ciężko. Nie sądzcie, abyście nie byli sądzeni. Szarlej otrzepał odzienie. To popierwsze.Po drugie, powstrzymaj się łaskawie od komentarzy, przynajmniej chwilowo.Po trzecie, pospieszajmy do miasta.278 Do miasta? A po co? Myślałem. Nie myśl.Reynevan wzruszył ramionami, popędził wierzchowca gościńcem.Udawał, że od-wraca głowę, ale nie mógł powstrzymać się od ukradkowej obserwacji kroczącego obokkonia mężczyzny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]